Elektryczny Himalayan? Royal Enfield gra w d³ug± grê
Royal Enfield znów ruszył w Himalaje, ale tym razem nie z kolejną wersją klasycznego Himalayana, tylko z czymś, co wygląda jak jego elektryczne wcielenie.
Zdjęcia prototypu pojawiły się na Instagramie, a wśród testerów widać znane twarze ze świata motocykli i wyścigów. Wyglądało to jak zwiastun nowego otwarcia na elektryki, jednak gdy dziennikarz zapytał Mario Alvisiego, szefa działu budowy i projektów elektrycznych w Royal Enfield, o to, kiedy ten Him-E trafi do produkcji, odpowiedź była krótka: "Nie mamy na to planu".
Okazało się, że elektryczny Himalayan nie jest motocyklem gotowym na rynek, a jedynie poligonem doświadczalnym. Royal Enfield od dawna wykorzystuje najwyższe góry świata jako naturalne laboratorium, testując tam swoje maszyny w ekstremalnych warunkach. To właśnie tam sprawdzane są układy napędowe, baterie w niskich temperaturach i elektroniczne systemy wspomagające jazdę.
I dobrze, że tak jest. Bo choć pomysł elektrycznego Himalayana brzmi ciekawie, to jeszcze nie czas na takie eksperymenty. Dzisiejsze motocykle elektryczne mają zbyt ograniczony zasięg, by można było mówić o prawdziwej przygodzie. Zero DSR/X wyciąga 288 kilometrów, Ultraviolette X-47 nieco ponad 320. Wystarczy na miasto i poza jego granice, ale nie na eksplorację dzikich terenów, które definiują ducha Himalayana.
W miejskich aglomeracjach problemu nie ma, bo prędkości są niższe, a gniazdko zawsze się znajdzie. Ale na przykład na autostradzie sprawa wygląda już gorzej. Stała prędkość, opory powietrza i brak energii z odzysku oznaczają szybkie spadanie zasięgu. Przy 110 km/h niektóre elektryki tracą nawet 3-5 kilometrów zasięgu na każdą faktycznie przejechany kilometr. To znaczy, że tracisz zasięg szybciej, niż zdążysz mrugnąć.
Fizyki nie da się oszukać. Większy zasięg to większa bateria, a większa bateria to więcej kilogramów. Dla motocykla, który ma wspinać się po kamienistych ścieżkach i tańczyć w błocie, to śmierć zwinności. A przecież, zanim wjedziesz w dzicz, musisz jeszcze gdzieś naładować ten ciężki akumulator, a stacje szybkiego ładowania w Himalajach, a nawet naszych znaczniej niższych górach, to na razie czysta fantazja.
Dlatego dobrze, że Royal Enfield się nie spieszy. Bo jeszcze nie mamy technologii, która pozwoliłaby na prawdziwą elektryczną przygodę. To nadejdzie, spokojnie, ale nie dziś. Zamiast pustego marketingu w postaci "zielonego" adventure’a na prąd, o wiele lepiej, aby marka dalej testowała, obserwowała i się uczyła.
Tak będzie lepiej dla niej i dla nas. W końc testy Him-E przyniosą owoce. Wiedza zdobyta w górach prędzej czy później spłynie na kolejne modele elektryczne ze znaczkiem RE, tym bardziej że marka pracuje już nad miejskim Flying Flea, którego premiera planowana jest na początek 2026 roku, i inwestuje w markę Stark, a to przecież twórca najmocniejszych elektrycznych crossów na świecie. Przyszłość wygląda obiecująco również dla zasilanych prądem maszyn klasy adventure.


Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze