tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Drogą do Urzędowa 2011 - przez Indie do Nepalu - strona 2
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Drogą do Urzędowa 2011 - przez Indie do Nepalu - strona 2

Autor: Himalaya Expedition 2011.09.05, 14:53 4 Drukuj

Jesteśmy 8 km przed granicą z Nepalem. Z pierwszego miejsca które znaleźliśmy na obozowisko zostaliśmy przegonieni przez straż graniczną, okazało się że to strefa przygraniczna i nie możemy tutaj zostać. Na szczęście udało się po drugiej stronie ulicy. Dzisiaj udało się przemierzyć ponad 250 km, wszystko szło gładko. Pogoda w tej strefie zmienia się bardzo szybko. Świeci słońce by po kilku minutach wiał bardzo silny wiatr, który uniemożliwia bezpieczną jazdę. Robiąc na wieczór zakupy spotykamy ładną dziewczynę, najbardziej w niej zakochuje się Reju, nawet teściowej się spodobał :). Po tych kilku dniach każdy zauważył, że stracił na wadze, mało jemy jest gorąco i nie ma apetytu, poza tym jest problem z mięsem, niemal go brak, każdy o nim marzy. O poranku ładnie widać góry. To tylko 30 km i będziemy u ich podnóża.

Poranny przegląd motocykli i słowo „dramat” jest jak najbardziej odpowiednie. Brysyja podczas porannej rozgrzewki silników, gazuje motocykla Reja w opór, kiedy nagle rozlega się solidny trzask. W Artura Royalu urywa się korbowód! Pewniej dłużej tu zagrzejemy, niestety. Na razie trzeba nacieszyć oko górami z daleka. Przemo z Arturem ruszają w teren trzeba znaleźć nowe części, Brysyja rozbebesza motocykl, Michał próbuje nabazgrać kilka słów.

Przemo z Arturem udali się w stronę granicy z Nepalem, gdyż tam jest duże prawdopodobieństwo, że celnicy mówią po angielsku i można popytać o sklep z częściami. Okazało się że najbliższy sklep z częściami do Royali znajduje się w Gorakhpur. Ponad 100 km w jedną stronę. Nie ma wyjścia trzeba pędzić. W tym czasie Michał w pobliskim Nautanwan szuka jakiegoś sklepu, a nuż coś się trafi, bez powodzenia. Zaczepia go mężczyzna „Jaki masz problem”? Od słowa do słowa i zna nasz problem, chodzimy razem po mieście z nadzieją znalezienia części. Żaden warsztat nie posiada takich części. Dostaje zaproszenie na obiad. Spożywa posiłek z całą rodziną w tradycyjny sposób na podłodze, jedząc palcami, nie używając sztućców. Chłopaki zjawiają się pod wieczór z nową głowicą, tłokiem, korbowodem i cylindrem. Za wiele dziś się nie uda zdziałać, najważniejsze że są wszystkie części.

Od bladego świtu Brysyja składa silnik, reszta ekipy się szwęda. Dosyć powoli to idzie. Cała operacja zakończyła się po południu. Warto wspomnieć że Dr Brysyja zamontował nowy korbowód w warunkach polowych, wyważając wał w rękach. Silnik pali z 3 kopa, zdaje się że wszystko jest OK. Spadamy z tego miejsca. Dojeżdżamy do granicy. W biurze paszportowym Indii spotykamy gościa który pomaga nam załatwić wszystkie formalności, oczywiście nie za darmo, co łaska. Zawsze tak mówią, a później żądają dużą sumę, znamy już to. Załatwia nawet lewe dolary, tutaj są nielegalne, którymi płacimy za wizy do Nepalu. Dla nas europejczyków przeprawy przez tego typu granice to katorga, mnóstwo dokumentów, dziwnych podatków, dodatkowych opłat, okradają nas jak się da. Trzeba do tego przywyknąć, innego wyjścia nie ma.

Nepal! Za granicą obraz ulega zmianie. Przede wszystkim nie ma takiego syfu, budynki zadbane, stylem przypominające budynki państwa środka, często posiadają elewację, a ludzie podobni do rasy żółtej. Znowu szukamy noclegu po ciemku.

Przy samej drodze zatrzymuje nas mężczyzna. Żąda od nas paszportu i pyta co tu robimy. Wyjaśniamy, że jesteśmy turystami z Polski i szukamy miejsca do spania. Po kilku minutach rozmowy zaprasza nas do swojego domu. Korzystamy z gościny i kimamy na podłodze, chociaż każdej osobie oferowane było łóżko. Coś się zepsuło. Właściciel mieszkania chyba nie zapytał żony o zdanie. Rano dostał dobre baty, więc po cichu odjeżdżamy. Po dojechaniu do Butwal odbijamy na wschód, jedziemy wzdłuż granicy z Indiami. Płyniemy krętą drużką przecinając kolejne strumienie i potężne rzeki, po obu stronach otacza nas las. Z górki i pod górkę. W takich okolicznościach przyrody docieramy do Królewskiego Parku Narodowego Chitwan. Zostajemy tu na dwie noce, będziemy się relaksować na łonie natury.

Pobudka o 5:30. Idziemy do dżungli. Pierwszy etap to spływ drewnianą łódką rzeką Rapti. Powolna meandrująca rzeka, można płynąć bez obaw. Po wciśnięciu się na łódkę i przepłynięciu kilku metrów w oczach wszystkich pojawił się strach. U jednych większy u innych mniejszy. Potwornie gibało tą łajbą. Niejednokrotnie mało zabrakło, a woda wlałaby się do środka. Trzeba wziąć pod uwagę, że dwie osoby w ogóle nie potrafią pływać, chociaż pewnie w mig by się nauczyły. Naukę pływania zdecydowanie przyspieszyłyby krokodyle czyhające w zaroślach. Z momentu na moment było spokojniej. Trochę mało atrakcyjnie spływ przebiegał. Widzieliśmy kilka ptaków i nosorożca. Bardzo liczyliśmy ujrzeć krokodyle i gawiale, może słonie. Następnie spacer przez dżunglę. Szczerze, to wiało nudą. Parę makak i to wszystko.

Przejażdżka na słoniu okazała się największą atrakcją tego dnia. Podziwialiśmy z grzbietu tego kolosa florę i faunę Parku Chitwan. Co najciekawsze jest to, że dzikie zwierzęta na widok słonia z pasażerami w ogóle nie uciekają tylko spokojnie się przyglądają. Najbardziej nam żal, że nie ujrzeliśmy tygrysa, jednak to bardzo trudna sztuka.

Nareszcie nadeszło to, na co tak długo wszyscy czekaliśmy. Na początek dnia rozgrzewka 70 km po płaskim. W Hateudzie odbijamy na N i zabawa rozpoczęta. Jeden, dwa nawrót 180º, redukcja jeden, dwa nawrót 180º redukcja i tak do końca dnia, to prawy to lewy winkiel. Zabawa bez końca. Chociaż zachowaliśmy się jak mało doświadczone gnojki. Przed wyjazdem w kierunku Kathmandu, nie zatankowaliśmy motocykli, liczącm że stacje paliw nie będą problemem. Były jak się okazało. Po kilkunastu kilometrach zabrakło benzyny w jednym Royalu. Przepompowali i jedziemy dalej z rozpaczą szukając stacji bo i reszta już na oparach sunie. W jednym z miasteczek od prywatnej osoby kupujemy 3 litry. Otrzymujemy informacjęm że najbliższy wodopój sprzętu spalinowego jest za 10 km. Następuje uspokojenie i powoli docieramy do miasteczka, tylko jest problem. Przejechaliśmy przez całe, ale stacji nie widzieliśmy. Zawracamy i pytamy gdzie można kupić paliwo. Podjeżdżamy do zwykłego sklepu, gdzie ta benzyna? Tłumaczymy sprzedawcy o co nam chodzi. Na chwilę znika i pojawia się z dwoma 2-litrowymi plastykowymi butelkami z benzyną. Ale scena. Sprzedaje benzynę w butelkach plastikowych, które trzyma na zapleczu. Dla nas najważniejsze, że jedziemy dalej. Trzeba z tej gafy czegoś się nauczyć. Nie wszędzie będzie sklep z benzyną. Niemal po całym dniu winklowania, dobrze umęczeni, zarazem bardzo szczęśliwi i spełnieni docieramy do stolicy Nepalu, Kathmandu.

Opowiemy wam pewną ciekawa historię. W Urzędowie osada Góry mieszka Grzegorz Krasiński ksywa „Gips”. Pracuje On w Tsubaki-Hoover Polska w Kraśniku. Jego szefem jest Japończyk, który ma kolegę Japończyka w Kathmandu. Gips opowiedział swojemu szefowi o naszej wyprawie i ten postanowił nas skontaktować ze swoim kolegą w stolicy Nepalu, coby nami się zaopiekował, pomógł znaleźć hotel oprowadził po mieście. Spotkaliśmy go dziś. Jak to na okrętkę można wiele rzeczy załatwić. Okazał się bardzo sympatyczny i pomocny. Przybył ze swoim kolegą. Obecnie mieszka tutaj, ożenił się, jest nauczycielem japońskiego, uczy w szkole dwie osoby. Z tym miejscem wiąże swoja przyszłość, nie chce wracać do Japonii. Oprowadził nas po starym Kathmandu opowiadając historię zabytków i związane z nimi ciekawostki. Z racji tego, że zna nepalski, za jego sprawą nie musieliśmy płacić za bilety i załatwił nam pozwolenie na wejście tam, gdzie nie wolno. Opowiadał strażnikom, że jesteśmy z Polski, podróżujemy motocyklami i robimy film. Zgadzali się bez problemu. Przemierzyliśmy cały Plac Durbar. Robi ogromne wrażenie. Czuć podniosłość tego miejsca. Znajduje się tutaj 50 świątyń i stup które liczą po kilka wieków.

Największe emocje wzbudzają elementy drewniane, misternie rzeźbione. Stanowią znaczną cześć każdej świątyni. W drewnie wyrzeźbiony jest cały otaczający nas świat. Jego piękno jak i ciemna strona. Ciężko jest w słowa ubrać piękno, które się widzi. Przelać na papier to co widzi oko i co czuje serce. Także nasze opisy miejsc atrakcyjnych turystycznie są tylko wzmiankowe. Mają na celu zasugerować, gdzie można atrakcyjnie i aktywnie spędzić swój wolny czas. Ciemne wąziutkie uliczki wśród starej zabudowy miasta. W knajpie z zielonymi odrapanymi ścianami skosztowaliśmy regionalne przysmaki. Szczerze mówiąc do końca nie wiedzieliśmy co jemy, może i dobrze. Wyglądało nie za ciekawie, smakowało również średnio. Jedno z dań to podobno smażony móżdżek małpy. Nie wszyscy spróbowali, jedynie Brysyja wcinał aż mu się uszy trzęsły.

Postanowiliśmy nie zrywać o świcie lecz pozostać dłużej w Kathmandu i dokupić kilka części do motocykli. Pożegnaliśmy się z Japończykiem i ruszyliśmi w drogę w kierunku Pokhary. Nie ujechaliśmy za wiele, popsuł się Przema sprzęt. Rozbiliśmy namiot nad rzeką i zaczęliśmy naprawiać.

Rano udało się dokończyć, więc w drogę. Trasa wiodła malowniczą doliną rzeczną. Dookoła rozpościerały się góry, na zboczach których znajdują tarasy, gdzie rośnie kukurydza i ryż. Dzień byłby perfekcyjny gdyby nie ciągłe problemy z jednym z motocykli. Tuż przed samą Pokharą ujrzeliśmy po raz pierwszy ośnieżone szczyty, które strzeliście trwały ponad miastem. W Pokharze trafiliśmy do Bullet Basecamp. To bar, którego właścicielem jest Australijczyk. Jest wielkim fanem Royala i po sąsiedzku znajduje się zakład naprawy. Mechanik ma nam podreperować sprzęt. Zobaczymy, czy uda się je doprowadzić do takiego stanu, żeby kilka dni jechać bez większych awarii.

Cały dzień poświęciliśmy na grzebanie w motocyklach. Patrząc na pracę mechanika odnosiło się wrażenie, że to fachowiec najwyższej klasy. W swojej pracy posługiwał się zmysłami: słuchem, węchem i smakiem. Zmysłami tymi jest wstanie określić co motocykl „boli”. Twierdził, że Royal to żywy organizm i trzeba go darzyć uczuciem. Nakręciliśmy kilka ciekawych wywiadów z ludźmi z różnych stron świata. Wieczór poświęciliśmy na korzystaniu z uciech życia. Niestety, co nas bardzo zdziwiło to, że o północy wszelakie lokale zamykają, a przecież jest to miasteczko typowo turystyczne. Nie do końca odprężeni wróciliśmy do hotelu.

Słońce na horyzoncie, czas wstawać. Motocykle w 100% sprawne, czas jechać, jednak żal stąd odjeżdżać, bo to bardzo dobre miejsce do odpoczynku. Pierwsza poważniejsza strata materialna. Ktoś zakosił telefon komórkowy Brysyji z naszego pokoju. Na szczęście to tylko kawałek plastiku i metalu. Jedziemy. Droga z Pokhary do Butwalu jest fantastyczna. Jest niezwykle atrakcyjna widokowo, często głębokimi dolinami rzecznymi, bardzo kręta, zbocza gór usiane tarasami często w takim miejscu, że aż trudno uwierzyć, że można tam uprawiać rośliny. Odbywały się niejednokrotne postoje, aby nacieszyć oko tym pięknem i zrobić foto.

Po dotarciu do Butwalu po 160 km dużych emocji odbijamy na zachód i płaskim terenem zmierzamy w kierunku granicy indyjskiej bo kończą nam się wizy. W Nepalu również lubią orżnąć białasa. Kupujemy 4 Sprite, na butelce widnieje cena 20 R. Dajemy 100 R i czekamy na resztę. Sprzedawca nie ma zamiaru nic wydawać i coś ściemnia że po 25 R. Tłumaczymy mu, że 20 R. Olewa nas totalnie. Taki cwaniak no to my większe cwaniaki. Reju bierze z lodówki jeszcze jedną butelkę Sprite, podchodzi do sprzedawcy, otwiera i z uśmiechem mówi teraz za wszystko jest 100 R. Z miejsca sprzedawcy mina zrzedła. Trzeba walczyć o swoje.

Nareszcie doczekaliśmy tego dnia. Ponad 300 km i żadnej awarii. Opuściliśmy Nepal. Ostatni odcinek wiódł płaskim terenem wzdłuż gór. Największe wrażenie robiły wioski w których wszystkie budynki wykonane są z gliny a dachy pokryte strzechą. Można się było poczuć jak w Afryce. Zaś w rowach i na polach rosną ot tak sobie konopie indyjskie. To jest dopiero ciekawy widok. Zaskoczyła nas liczba posterunków na drodze. Co kilkanaście kilometrów znajdują się szykany i posterunek. Na szczęście nas nie zatrzymano ani razu. W momencie dojazdu do takiego punktu, machano nam żeby jechać dalej. Chyba chodzi o kolor skóry. W przyszłości na pewno jeszcze ten kraj odwiedzimy gdyż ma wiele do zaoferowania.

Cóż za dzień cóż za trasa. Pogoda od samego rana w kratkę to deszcz to słońce. Również nawierzchnia drogi rożnej jakości od dobrego asfaltu do szutru z głębokimi kałużami. Na początek dnia kapeć. Stara łatka się odkleiła, a poza tym tłumik odpadł. Blacha go podtrzymująca pękła. Od kilku lat na polskim rynku dostępne są plastikowe opaski zaciskowe (trytytki, cybanty, szybkozłączki), które są niezbędnym elementem wyposażenia każdej wyprawy. Ową opaską w motocyklu można przymocować wszystko, no prawie wszystko. Jedyną rzeczą której się nie da przymocować trytytką, jest tłumik. W tym przypadku niezastąpiony jest drut. Kolejne kilometry pokonywaliśmy w strugach deszczu, było ciepło i atrakcyjnie, więc się dobrze jechało. W wielu miejscach droga zamieniła się w rwący potok, w ogromne kałuże, leżało mnóstwo kamieni, powstały wyrwy i zrobiło się potwornie ślisko. Trzeba było być non stop skoncentrowanym, bo o błąd bardzo łatwo a na drogach tych zabezpieczeń brak. Obfity deszcz spowodował w kilku miejscach obsunięcie się ziemi, kamieni na drogę tworząc ją nieprzejezdną. Musieliśmy w dość ryzykowny sposób pokonywać te przeszkody. Samochody niestety nie mogły tak postąpić, czekały na spychacz który utoruje drogę. W czasie pokonywania jednej takiej przeszkody, natura pokazała swoja siłę. Podjechaliśmy do jednej z nich, na pozór wyglądała na łatwa. Pierwszy jechał Piotrek, za nim Przemek, z tyłu Artur i Michał. Wjechaliśmy na skały leżące na drodze i w tym momencie z góry zaatakował nas grad kamieni. Niestety jeden z nich trafił Przemka w okolicę kolana. Sądząc po Przema reakcji, to musiało boleć. Zeskoczył i puścił motocykl. Podbiegł do niego Artur, wsiadł na jego Royala i krzyknął „Przemo spier***aj”! Przypominam, że kamienie cały czas leciały z góry. Przemo skacząc na jednej nodze oddalił się w „bezpieczne miejsce”. Trudno stwierdzić co się stało, może ruszać nogą, pewnie to tylko mocne stłuczenie. Deszcz cały czas padał i powoli ściemniało się, więc szybko znaleźliśmy hotel. Aby z nogą było wszystko OK, to relacja będzie trwać aż do samego Urzędowa. Jedziemy do miasta Almora, tam podobno znajduje się klinika. Noga zostanie prześwietlona i to zadecyduje o dalszych losach wyprawy.

Pierwszy etap opowieści z wyprawy „Drogą do Urzędowa” już za wami, drodzy czytelnicy. Możemy zdradzić, że kolejne części na pewno będą, ale w sprawie nogi Przema potrzymamy was jeszcze w napięciu. Czekajcie cierpliwie! Więcej szczegółów o wyprawie na stronie Drogą do Urzędowa.

pokrowiec na moto
pola uprawne
postoj burza piaskowa
postoj drzemka
awaria powazna
co to za roslina
cudowna budowle
prace przy kamieniach
przymiarka do moto
remont
rzeznik
sklep warsztat
spawanie bez ochrony
sponsorzy patroni
stacja benzynowa
taj mahal
tlok enfield
ulica miejska
wielblad z wozem
sprzedawca
NAS Analytics TAG

Komentarze 4
Pokaż wszystkie komentarze
Autor:Seba7 05/09/2011 18:00

O kurde. Totalny czad...

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Ścigacz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usunięty. Uwagi przesyłane przez ten formularz są moderowane. Komentarze po dodaniu są widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadającym tematowi komentowanego artykułu. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu Ścigacz.pl lub Regulaminu Forum Ścigacz.pl komentarz zostanie usunięty.

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualności

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep Ścigacz

    na górę