tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Dookoła na dwóch kołach : Tour de Europe na motocyklu - część czwarta
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Dookoła na dwóch kołach : Tour de Europe na motocyklu - część czwarta

Autor: Maciej Grzelak 2012.04.10, 11:08 20 Drukuj

Od redakcji: Europa da się lubić. Zapraszamy do czwartej części relacji z epickiej podróży Maćka Grzelaka. Jak się okazuje, problemem w trasie może stać się nie tylko kapeć, brak paliwa czy ciężki teren. Czasami ludzie po porostu się ze sobą nie dogadują...

Jezydzi - życie w namiocie

Dwie ulice dalej znów slumsy i rozpadające się domy. Miasto sprzeczności – jak wiele metropolii w Europie. Zrobiłem kilka zdjęć, pogadałem z kilkoma osobami, mój rosyjski jest już na "poziomie komunikatywnym". Ruszam znowu w drogę. Trasa prowadzi na Aragac. Aragac to góra z czterema wierzchołkami i wygasły wulkan. Myślałem, że droga na szczyt będzie przypominała trasę "Mestia- Lentekhi". Niestety pomyliłem się. Droga jest wyłożona asfaltem do samego szczytu. Na górze - restauracja, hotel i turyści. Głodny usiadłem sobie z boku nad jeziorem i zacząłem gotować.

Podeszło do mnie dwóch mężczyzn i dwóch chłopców. Przysiedli się i poczęstowali mnie papierosem. I  wtedy właśnie nawiązałem najdziwniejszą w moim życiu rozmowę. Oni: "Gawarisz pa ruski?" Ja: "U mnie ruski ciut ciut ale panimaju mnogo". Oni:" Eee… normal. Atkuda ty?" Ja: "Iz Polszy, a wy Ormianie?" Oni: "Nieeet, my Jezydzi?" Ja: "Kto?" Oni: "Jezydzi, ty nie znajesz kto eta?" Ja: "Nie, kto wy?" Oni: "To my pokażem tiebie!". Jezydzi zaprosili mnie do siebie. Wziąłem najmniejszego chłopca na bak i pojechaliśmy razem na wzgórze. Stały tam trzy namioty. Prócz tego walały się wszędzie zardzewiale maszty i podarte płótna. Dookoła tylko dzieci i krowy. Dzieci zajęte zabawą, krowy jedzeniem. Późnym popołudniem byłem świadkiem jak dzieci kijami zagoniły bydło do zagrody z kamieni. Miałem wrażenie, jakbym się przeniósł w czasie do innej epoki…

Jak sie potem okazało, Jezydzi to naród bez własnej ziemi ale z własnym językiem i historią. Wierzą w słońce. Lato spędzają w górach mieszkając w namiotach, na zimę wracają do miasta. Niektórzy z nich posiadają własny dom, inni nie. Jezydzi ugościli mnie po królewsku. Najpierw serwowali owoce, potem wyrabiane przez siebie wino.  Opowiedzieli mi o historii swojego narodu a na końcu przedstawili mnie całej wiosce. Ten dzień był istną sielanką. Grałem z dziećmi w piłkę, doiłem krowy i zaganiałem je do obory na wieczór. Zostałem pasterzem!

Moi gospodarze byli ciekawi świata. Wymienialiśmy się informacjami różnego sortu. Przyszedł czas kolacji - ziemniaki gotowane z mięsem z kury w tłuszczu i wodzie. Potem to wszystko wylądowało na jednym talerzu. Przy stole towarzyszyło mi trzech mężczyzn i dwunastoletni chłopiec. Tylko jeden z mężczyzn mówił po rosyjsku. Starsi mężczyźni traktowali chłopca jak równego sobie. Widocznie już osiągnął męski wiek. Nie było z nami żadnej kobiety. Żona gospodarza przemknęła jak zjawa, podając szybko kolację. Potem jakby się rozpłynęła… Pojawiała się tylko, żeby dokroić czegoś lub dolać.  Wieczerza upłynęła w doskonałej atmosferze. Siedzieliśmy przy blasku świecy i przy butelce 70-procentowej śliwowicy. Tła dopełniała oczywiście ormiańska pita i papryczki z octu. To najlepsze jedzenie, jakie do tej pory jadłem. Nigdzie tak mi jeszcze nie smakowało. Te smaki zostaną mi na długo w pamięci…

Ta ich wódka smakowała jak kompot ze śliwek a nie jak alkohol. Ale dawała niezłego kopa! Dlatego dość szybko poszedłem spać. Kompletnie pijany wyszedłem na zewnątrz i przypomniałem sobie, że nie rozstawiłem namiotu. Na szczęście zaproponowano mi nocleg w ładzie. Spałem jak dziecko. Rano  obudziłem się rześki i wypoczęty. Spodziewałem się kaca giganta. A tu nic, zero zmęczenia. Ubrałem się szybko i zjadłem śniadanie. To było coś w stylu lecza.  Pożegnałem się i zostawiłem w prezencie wędkę. Czułem się zobligowany do tego gestu. W końcu przyjęli mnie jak swojego… Pomknąłem  na północ, w kierunku Gruzji i granicy z Turcją. Gdzieś po drodze -  skorzystałem z internetu w kawiarence.

Polacy na drodze i głupoty w Gruzji

Robię sobie przerwę. Słyszę jak po drodze jadą motocykle. Wyskakuję z pobocza, gwiżdżę i macham rękoma jak szaleniec. Zauważyli mnie i zatrzymują się. Najpierw zawraca jeden, zaraz po nim cała reszta. To Polacy. Przybijamy piątki i wymieniamy standardowo informacje czyli "kto, gdzie i kiedy". Dołączam do nich. Znowu mam okazję porozmawiać w ojczystym języku.  Razem jedziemy do Wardzii - skalnego miasta, gdzie od XI wieku wciąż mieszkają mnisi. Wieczorem biwakujemy niedaleko skalnego miasta. Palimy ognisko, pijemy wiśniówkę i gadamy do późna. Rano podejmuję decyzję. Jadę z nimi do środkowej Gruzji. Postanawiam spędzić trochę czasu z tą przypadkowo napotkaną ekipą. Wydaje mi się, że dużo nas łączy. 

Wyjeżdżamy z  Wardzii i  kierujemy się do Telavi. Jest to małe miasteczko z niesamowitym targowiskiem, bijącym na głowę klimacik tureckich bazarów. Było tam wszystko. Czułem się jak w „china town”. Zjedliśmy melona i ruszyliśmy dalej. Naszym celem było małe jezioro, którego nazwy nie pamiętam. Znajdowało się  na północ pomiędzy Telavi a Tibilisi. Prowadziła do niego offroadowa ścieżka. Wkrótce dotarliśmy do małego miasteczka,  które stało się kością niezgody w naszej grupie. Zaoferowano nam tu gościnę i nocleg. Jedni chcieli zostać, inni mieli wątpliwości. Oferta wzbudziła nasze podejrzenia. Mnie zaniepokoiły ciągłe pytania miejscowych o pieniądze. Szczerze,  to źle im z oczu patrzyło. Postanowiłem oddzielić się od grupy Polaków i poszukać noclegu na własną rękę. Najpierw dołączyło do mnie dwóch z grupy -  Benek i Dziadek. Za nimi pojechała także reszta. Zrezygnowaliśmy więc z tutejszych usług noclegowych. Zjechaliśmy z głównej  drogi, o której wcześniej pisałem i nagle w ciągu paru chwil zapadły egipskie ciemności. Teraz musieliśmy już znaleźć jakąś miejscówkę. Zapytałem  o możliwość noclegu gospodarza przydrożnego domu. Odstąpił nam pokój, w którym wszyscy mogliśmy się pomieścić. Znieśliśmy bagaże i usiedliśmy pod altanką przy stole. Przysiedli się do nas oczywiście miejscowi, lecz nie to było główną atrakcją wieczoru.

Po jakimś czasie naszą uwagę przykuła stara czerwona łada jeżdżąca bez świateł po głównej drodze.. Miejscowy drifter jeździł bez butów i był kompletnie zamroczony. Po pewnym czasie zatrzymał się obok nas, pogadaliśmy, popiliśmy. Z ust Dziadka padło pytanie: "Mogę poprowadzić?”. Kierowca łady zgodził się, aczkolwiek niechętnie. Dziadek wsiadł do auta pewny siebie i z obleśnym uśmiechem na ustach. Chyba chciał dać czadu. A tu wtopa. Zgasł mu samochód.

Kierowca usadził nas z tyłu a jego kolega pchał biedną ładzinę z nami w środku. Odpaliła w końcu. Nim się obejrzałem, siedziałem w rozpadającym się samochodzie, jadącym bez świateł sto czterdzieści na godzinę po koszmarnych zakrętach. Że nie wspomnę o pijanym w sztok gościu za kierownicą…. W pewnym momencie zapiąłem pasy. Zrobiłem to raczej dla komfortu psychicznego niż ze względu na  bezpieczeństwo. Nie pamiętam dokładnie jak to się stało ale po jakimś czasie kierowca bezpiecznie  odstawił nas pod altankę. Mi ciągle było mało. W marę jedzenia apetyt rośnie. Byłem głodny adrenaliny. Dopchałem się więc do kierownicy. Usiadłem i ruszyłem na pełnym gazie. Chciałem zmienić bieg ale...  skrzynia biegów nie działała! Nic nie mogłem zrobić. Te cholerne biegi nie wskakiwały po prostu.  Właściciel uratował sytuację i zachował zimną krew. Gość nagle schylił się,  jedną ręką wcisnął sprzęgło, drugą wrzucił trzeci (chyba !) bieg. Kierownica była obrócona względem kół o jakieś dziewięćdziesiąt stopni, więc prowadzenie auta było dużo trudniejsze niż myślałem. Zawróciłem i po kilku minutach znowu siedzieliśmy na ławce pod  altanką. Z sercem w gardle wypiłem kieliszek wódki… To najgłupsza rzecz, jaką w życiu  zrobiłem.  Gorzej już chyba być nie mogło! Jeszcze długo siedzieliśmy  pod altanką. To był ciekawy wieczór. Tyle emocji…

Następnego dnia pojechaliśmy razem do kościoła.  Nie było tu nic szczególnego. Nasze drogi  rozchodziły się w ty miejscu, chociaż cel był ten sam. Grupa "offroadowców" jechała do Tibilisi polnymi drogami. Dwóch gości zdecydowało się jechać dalej ze mną. Do stolicy Gruzji pojechaliśmy główną drogą. Zameldowaliśmy się w hostelu i poszliśmy w miasto. Następnego dnia rano towarzyszący mi "nie - offroadowcy" pękli. Psioczyli na kolegów "offroadowców". Twierdzili, że bez sensu nadkładają kilometry, jeżdżą po pustkowiach i łąkach, szaleją po szutrach. Czuli, że to się źle skończy. Wtedy oczywiście zgadzałem się z nimi, no bo co to za „fan” jeździć bez celu i tłuc kilometry. Teraz jak to wspominam, ich słowa wywołują szyderczy uśmiech na mojej twarzy. Dlaczego? O tym za chwilę…

Benek i Dziadek postanowili definitywnie odłączyć się od swojej grupy „szutrowców” i dalej przez Turcję jechać ze mną. Zadecydowaliśmy wspólnie, że będziemy jechać trasą, którą zaplanowałem sobie wcześniej. Mieliśmy się rozstać dopiero w Stambule. Ja miałem w planie Grecję, Dziadek i Benek  - powrót do Polski. Pierwszego dnia przejechaliśmy granicę gruzińsko - turecką i... zaczęło się. Ściemniało się już, a my byliśmy ciągle w górach, z dala od cywilizacji.  Nie mamy gdzie spać, droga też pozostawia wiele do życzenia. Postanawiam szukać miejsca na nocleg. Pytam chłopaków o zdanie. Na moje sugestywne "Śpimy tu, czy jedziemy dalej?" otrzymuję pokrętną odpowiedź. Co jest grane? Dziadek – ten, który opuścił swoich kolegów bo za dużo kilometrów robili – chce jechać dalej. Zaczynam się gubić… Wybucha mała awantura i dochodzi do krótkiej wymiany zdań. Moi towarzysze podróży zarzucają mi, że robimy za krótkie przejazdy dzienne. Dziś zrobiliśmy na przykład sześćset kilometrów. A myślałem, że to kobiety są zmienne… Znajdujemy jakiś hostel. Nocleg  kosztował nas jakieś 15 lirów (27 zł). Rano iście wojskowa pobudka.

Benek wstał już o 6:00 rano, żeby „stukać kilometry”. Zaraz po nim obudził się Dziadek.  Jak dobry żołnierz był spakowany w pięć minut. Obydwaj stali prawie na baczność i czekali na mnie przy motocyklach. Zaczęli mnie stresować. Wszystko fajnie ale Huston mamy problem! W zasięgu wzroku i głosu nie było nikogo, komu można było zapłacić za spanie i kto mógłby oddać nam paszporty. Szczęście w nieszczęściu! Na spokojnie zjadłem więc śniadanie. Bez żadnego pośpiechu spakowałem się i przed godziną 10:00 pojawił się w końcu gość odpowiedzialny za hostel. I po co było się tak śpieszyć? Zapłaciliśmy i  pojechaliśmy dalej.  Ale problem „niedopasowania” powraca co rusz.  Chłopaki nie chcą się zatrzymywać.  Twierdzą, że każdy postój opóźnia podróż! Co za służbiści! Ciągle więc jesteśmy w drodze i ciągle  „stukamy kilometry”. Benek w końcu nie wytrzymuje i pęka: "Dziadek nie będziemy jechać po 1000 kilometrów dziennie jeśli będziesz jechał 60 km/h!!!". Finał był do przewidzenia. Dziadek się obruszył i wziął sobie słowa Benka do serca. Zżymał się, że całe życie jeździ na motocyklu i nikt go nie będzie uczył. Perorował, że nie ważne jak szybko się jeździ. Jeśli się chce, to dojeżdża się na czas do celu wyprawy.  Jechać okrągły dzień 60 km/h? Nieważne w jakim terenie? No cóż! Chyba lekka przesada! Ale myślę, że to kwestia gustu a o gustach się nie dyskutuje. Wzruszam więc ramionami i nie wtrącam się w kłótnie.

Dojeżdżamy do Tatvan - położone na zachodnim brzegu jeziora Van miasteczko, które nie stanowi samo w sobie większej atrakcji turystycznej.  Miasteczko może natomiast służyć jako punkt wypadowy do odwiedzenia góry Nemrut . Ściemnia się szybko. Pytam chłopaków co z noclegiem.  Ja po nocy nie chcę jechać. Boję się. Benek mnie ignoruje. Nie pokazuję po sobie jak bardzo zaczyna mnie denerwować zachowanie moich współtowarzyszy. Nie odzywam się słowem ale mam już  dość tej niezręcznej sytuacji. Benek i Dziadek zrobili się wyjątkowo upierdliwi.  Najpierw obydwaj psioczyli na ciągłe i nieustające  „klepanie kilometrów” a teraz odwrócili kota ogonem. Widzę, że to właśnie chłopaki "offroadowcy" byli tymi, którzy chcieli naprawdę podróżować i czerpać radość z podróży. Wyrażenie „stukać kilometry” nagle stało się pustym frazesem…  Chyba mam już dość tej trującej jazdy… Jakie to dziwne, że błędy dostrzegamy zawsze dopiero po czasie…

Podróż przez Turcję ciągle trwa. Jesteśmy w Anatolii. Po ciemku przejechaliśmy Tatvan. Zatrzymał nas widok wybuchających bomb w jakiejś odległości od nas. Zatrzymałem się w strachu. Gdzie myśmy się pchali? Powiedziałem, że  wracam i nie jadę dalej. Chłopaki wydawali się mocno obrażeni moją decyzją powrotu. Poawanturowaliśmy się trochę na światłach i w centrum miasta znaleźliśmy hostel. Nocleg kosztował nas 20 lirów od głowy. Zostaliśmy na noc. Problemem okazały się tylko kurdyjskie dzieci. Ciągle kręciły się koło motocykli, siadały na nich, dłubały przy kufrach i w ogóle były wkurzające.

Tatvan to miasto należące do obszaru kurdyjskiego, gdzie toczy się regularna wojna z Turcją. Pełno tu  czołgów, opancerzonych wozów policyjnych, żołnierzy z karabinami. Taka mała namiastka wojny w cywilizowanym świecie….

Rano oczywiście standard. Wojskowa pobudka z samego rana, o 7:00. Jakże inaczej! Bez komentarza.  Wyruszamy w dalszą drogę. Ja prawie  nieprzytomny zasypiałem za kierownicą. Ale przecież nie można spać. Trzeba tłuc kilometry! Dość! Miarka się przebrała! Dalej nie jadę! Chłopaki w końcu dali się ubłagać i zatrzymaliśmy się na postój. Umówiliśmy się, że spotkamy się w Kayseri – ja miałem dojechać za jakiś czas. Przespałem się pod drzewem, zjadłem coś i ruszyłem w  dalszą drogę. Tym razem już sam. To już był koniec mojej "wojskowej" części podroży w towarzystwie Benka i Dziadka. Precz z „trzepaczami kilometrów”!

skalne miasto
szyb
waskie uliczki
XT przy drodze
zawijasy
zgarbiony dziadek
z kokpitu
NAS Analytics TAG


NAS Analytics TAG
Zdjęcia
NAS Analytics TAG
bezkres przyrody
gory w tle
linia wybrzeza
luksus na morzu
maly pasterz
postoj na maku
stado krow
towarzysze podrozy
wewnatrz kaplicy
wyryte w bloku kamiennym
w namiocie
burza w tle
zamek zabytkowy
zniwa ciezarowka
blekitna woda
blekitny raj
kon trojanski
ku przygodzie
male drzwi
pranie na balkonie
przyjazny gosciu
radosny dzieciak
rodzinka w komplecie
ruiny
Komentarze 6
Pokaż wszystkie komentarze
Autor: ChaoticBiker 12/04/2012 08:20

Czy ja gdzieś krytykuję A.Jackowską? Po prostu stwierdzam, że taka jazda nie jest żadnym wyczynem (moim zdaniem!). Dodatkowo ostatnia jej podróż - powrót nastąpił samolotem.... Ja również nie "wstydzę się" czy "boję" skorzystać z pomocy sponsorów, a wręcz robię to bardzo chętnie. Również nigdzie nie stwierdziłem, że zarabianie na podróżach to coś złego, wręcz przeciwnie - łączyć przyjemne z pożytecznym - robić to, co się lubi i jeszcze za to dostawać kasę, no to naprawdę tylko pozazdrościć. Po prostu stwierdziłem, co stwierdzam po raz kolejny, i jeszcze pewnie nie raz stwierdzę, że takie podróżowanie nie robi na mnie wrażenia. Bo akurat właśnie w przypadku Ani jej ostatnie podróże polegają jedynie na jak najszybszym dotarciu do celu (który to ostatnio często nie jest ani daleki ani trudny do osiągnięcia dla przeciętnego zjadacza chleba) i powrocie stamtąd samolotem. Jej pierwsze podróże, gdy dopiero zaczynało się robić głośno, były znacznie ciekawsze (choć i tak troszkę w jej książce wieje troszkę nazbyt samouwielbieniem - to znowu opinia tylko moja i kilku moich znajomych). Przypomnij sobie artykuł tutaj na scigacz.pl o tych kamikaze co polecieli do Indii by stamtąd wrócić na Royal Enfieldach. To dopiero była przygoda! Też byłem na różnych wypadach dalszych i bliższych i jeszcze na wielu zamierzam być. Ale się nimi nie chwalę i nie zamierzam chwalić (chyba że w knajpie przy piwku w gronie znajomych jako podział doświadczeń, ale na pewno nie w internecie). Suma sumarum. Nie krytykuję. Po prostu nie odpowiada mi forma turystyki takiej, jaką uprawia A.J. Za to bardzo mi się podobają wypady takie jak ten czy chłopaków z Urzędowa.

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Ścigacz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usunięty. Uwagi przesyłane przez ten formularz są moderowane. Komentarze po dodaniu są widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadającym tematowi komentowanego artykułu. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu Ścigacz.pl lub Regulaminu Forum Ścigacz.pl komentarz zostanie usunięty.

motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG
Zobacz również

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualności

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep Ścigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górę