tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Dookoła na dwóch kołach: motocyklem po Europie - część trzecia
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Dookoła na dwóch kołach: motocyklem po Europie - część trzecia

Autor: Maciej Grzelak 2012.03.23, 11:24 5 Drukuj

Od redakcji: Wiosna rozkręciła się na dobre, więc postanowiliśmy was nieco nakręcić na podróże, zwiedzanie i pogoń za nieznanym. Zapraszamy do trzeciej części relacji Maćka Grzelaka z jego podróży po Europie. Jak się okazuje, epickie wojaże i czerpanie radochy z turystyki na motocyklu nie zawsze są tak różowe jak planowaliśmy. Zapraszamy do lektury.

Kaukaskie bezdroża 

Advertisement
NAS Analytics TAG

Następnego dnia, po wyprawie na ryby czekała mnie droga do Mestii. W pewnym momencie górska droga, którą jechałem przyblokowała się. Zadziwiło mnie to. Korek w górach? Na takiej trasie??? O co tu chodzi? Okazało się, że na drodze przewróciła się cysterna z paliwem. Podobno leżała tak dwa dni. W momencie kiedy ja dojechałem, akurat przyjechał dźwig. Po godzinie droga była już przejezdna. Szczęście mnie jeszcze nie opuściło. Mestia to małe turystyczne miasteczko. Dość brzydkie i zupełnie pospolite. Do tego strasznie rozkopane. Nie ma tu nic ciekawego, nawet widoków żadnych. Cena za nocleg to 60 -200 lari za noc i to bez wyżywienia (1 lari to ok. 2 zł). Podsumowując - sporo. Stoję i palę papierosa na głównej ulicy czy też raczej w głównym błocie. Podchodzi do mnie dwóch Polaków. Dogadujemy się bez problemu. Decyzja zapada szybko. Noc spędzimy w ogrodzie u miejscowej kobiety. Cena – 5 lari od osoby. Dołącza się do nas jeszcze dwóch rodaków. Poznałem ich stojąc w "korku" w górach.

Nim dochodzimy do „miejsca spoczynku” spotykamy kolejną polską parę. Jeśli ktoś chce uciec od Polaków, to Gruzja nie jest odpowiednim miejscem. Prawdziwa inwazja polskości… Podjąłem decyzję. Mimo wielu ostrzeżeń, zdecydowałem się na przeprawę trasą Mestia - Lentekhi - Ushguli. Na mapie to cienka biała niteczka, ścieżka raczej niż droga. Mieszkańcy Mestii twierdzili - może dla żartu, że droga jest jak najbardziej przejezdna. Mimo, że nie jest asfaltowa można się nią przemieszczać bez problemu. Wyjechałem. Po 600 metrach droga do Lentekhi zaczyna przypominać ścieżkę. Tylko kamienie, piach i błoto. Już wtedy mi się to nie spodobało. Źle się czuję na takich drogach. A nie wiedziałem jeszcze co czeka mnie dalej…

Po kilku kilometrach droga nagle rozwidla się. Biegnie w trzech kierunkach. Nie wiem, którą wybrać ! Jasnowidzem nie jestem do cholerki! Na mapie nie ma nic. Dookoła żadnego znaku. Jedzie samochód i pytam kierowcę o właściwy kierunek. Bez pomocy pewnie wybrałbym złą drogę i mogłoby być kiepsko. Przede mną prawdziwa przeprawa przez rzekę. Wielu pewnie powie, że to tylko przejazd przez większą kałużę ale dla mnie to był pierwszy prawdziwy "river crossing". Było niesamowicie!!! Targały mną różne emocje i doświadczałem na raz różnych sprzecznych odczuć. Strach, chęć zawrócenia. Motocykl zanurzył się prawie po siedzenie. Pod butami czułem kamienie na dnie, po których ślizgały się koła… W końcu zacząłem się wynurzać i powoli wyjechałem. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. To był „mój pierwszy raz”. Niesamowity pierwszy raz. Wszedłem do wody, stanąłem na kamieniu i zrobiłem zdjęcie. Pięknie.

"Nic mi już nie straszne!" – tak sobie naiwnie myślałem. Przeprawa przez rzekę wydawała mi się niesamowitym osiągnięciem. Tymczasem droga robiła się coraz gorsza. Szutry zamieniły się w ścieżynkę z wielkimi kamieniami, kałuże przeobraziły się w wielkie rzeki, a z błota zrobiły się bagna. Po około trzydziestu lub czterdziestu kilometrach dojechałem w końcu mocno zmęczony do Ushguli. Widok Shary – najwyższej góry Gruzji zaparł mi dech w piersi. Dwie góry zamykające między sobą wielki ośnieżony lodowiec. To jest na pewno zdjęcie na tapetę. Bezapelacyjnie. Spytałem miejscowych gdzie można kupić benzynę. Kiedy w odpowiedzi usłyszałem enigmatyczne "nigdzie" trochę się zaniepokoiłem. Okazało się, że mam do przejechania jakieś osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt kilometrów a nie tak jak mi mówili wcześniej trzydzieści. Pięćdziesiąt kilometrów robi cholerną różnicę… !!! Na trasie nie ma żadnych wiosek, żadnych ludzi. Totalne górskie pustkowie. Bezludzie. Samochód jeździ tamtędy raz na trzy lub cztery dni. Ta informacja sprawiła, że znów trochę zmiękłem.

Wypytałem kilka osób o dalszą drogę. Każdy odpowiadał to samo – nieprzejezdna a na pewno nie po deszczu. Ale ja, jak ten kretyn i tak nią pojechałem. Pierwszy podjazd już mnie zaniepokoił. Było tak stromo, że przednie koło traciło przyczepność. Tu już nie było kamieni. Zamieniły się w wielkie głazy wystające z ziemi. Zjazd po obsuwającym się gruncie...to chyba nie jest dobry pomysł. Dookoła wysokie góry, których stoki pokrywa bajecznie zielona trawa. Poza tym nic więcej.

Minąłem lodowiec. Zgarnąłem trochę śniegu w środku lata, wtarłem w gębę dla ochłody i pojechałem dalej. Zjeżdżając z lodowca zauważyłem, że droga przestała być nagle drogą i przemieniła się w rzekę. Przeprawiałem się przez tą drogę-rzekę około dziesięć kilometrów. Potem ni z tego, ni z owego spod wody wyłoniła się droga. Nie wiedząc czy to ta właściwa, wjechałem na nią uszczęśliwiony. Po prawej miałem strome zbocze do góry. Po lewej strome zbocze w dół.Jak spadnę w dół, to już tam pewnie zostanę… Pierwszy raz poczułem się naprawdę sam. Jeśli coś się stanie, to nikt mi nie pomoże. Mogę liczyć tylko na siebie. Zjechałem trochę niżej, wjechałem w las. To już nie była droga a trzydziestokilometrowy odcinek błota sięgającego do pół łydki. Częściej pchałem motocykl niż jechałem. Droga kilka razy gubiła się w prywatnej posesji. Żeby wejść na teren jednej z nich musiałem przekupić chlebem psa pilnującego obejścia.

Dzicz, jakiej nigdy nie widziałem. Kolejny stok w dół i kolejne głazowisko. Wielki kamulec pięć na pięć metrów leży obok drogi, która okazuje się być zasypana głazami. Znowu pesymistyczne myśli. „Nie przejadę! Zawracam!”. Nie mogłem przecież zawrócić. Miałem plany. Trwała wyprawa. Ominięcie głazowiska zajęło mi trochę czasu. Najważniejsze, że jadę dalej. Znów błoto i kałuże niczym małe jeziorka. Kilka razy czułem się bezsilny i strasznie zmęczony. Motocykl zakopywał się co rusz. Musiałem szukać kamieni, podkładać pod koła, jechać dalej i tak w kółko. W końcu wyjechałem z tych kamieniołomów. Gdy trafiłem na asfalt miałem ochotę go pocałować i dziękować, że jest właśnie tu, a nie pięć kilometrów dalej. Kiedy spojrzałem na zegarek okazało się, że jechałem dziesięć długich godzin. Dziesięć godzin zajęło mi przejechanie 85 kilometrów??? To było długie dziesięć godzin mordęgi. Pierwsze co pomyślałem –„ ja to jednak jestem gość”. Mam jaja. Pytam kogoś o nocleg i dostaję go bez problemu. Zostaję dwa dni.

 

Tibilisi, Armenia 

Kolejnego dnia pokonuję drogę do Tbilisi. Bez szału. Nagle asfalt wydał mi się strasznie nudny a jeszcze dwa dni temu go całowałem. Dojechałem do stolicy. Znalazłem hostel za grosze. Pełno tu Polaków. Szybkie wyjście na miasto, piwo i sen. Następny dzień mija bez większych przygód: poranny spacer po mieście, senne popołudnie i wieczorny rajd po okolicy. I dziesiątki zimnych kaw. Temperatura w Tbilisi to chyba jakieś 5000 stopni. To zbyt dużo dla człowieka z północy.Po dwóch dniach spędzonych w Tbilisi wyjeżdżam do Armenii. Przez granicę przejeżdżam bez problemu ale nigdzie nie widzę kantoru. Młoda Ormianka z uśmiechem na twarzy sama proponuje mi pomoc. Chyba wyglądam na zagubionego. Okazuje się, że zobaczyła moją rejestrację, a jej ojciec mieszka w Polsce. Właśnie od niego wróciła. Wymieniła mi więc walutę, załatwiła formalności z pogranicznikami (nikt nie mówi tu oczywiście po angielsku). Wjechałem do Armenii, zjadłem kebab, kupiłem ubezpieczenie i pojechałem dalej.

 

Przepiękna trasa. Mijamgóry o żółto-złotawym zabarwieniu. Na stokach widać głazy o fantystycznych kształtach. Widok jak z innej planety. Nagle sceneria się zmienia. Przed oczami mam obdrapane domy i fabryki rodem z filmu „Mad Max”. Mijam jezioro Sevan - wizytówkę Armenii i dojeżdżam do Martuni. Na wstępie zaczynam rozglądać się za noclegiem. Każdy mówi "Hotel, hotel" ale mnie przecież nie bardzo stać na ten luksusowy przybytek. Zwłaszcza, że Gruzja i Armenia dysponują najdroższymi hotelami, jakie do tej pory widziałem.

Budka z piwem, nocleg i melanż

Jadę dalej. W jakiejś wiosce zatrzymuję się przy sklepie a właściwie "budce z piwem". Już całkiem nieźle radzę sobie po rosyjsku i pytam o miejsce do spania. Wszyscy zebrani wybuchają śmiechem?! Jeden z mężczyzn - przywódca grupy - zaczyna mówić coś do mnie po ormiańsku. Przyglądam mu się zaskoczony. Wygląda groźnie. W prawej ręce trzyma piwo, w drugiej zapalonego papierosa. Ma na sobie "menelski" sweter czyli ubranie na pięć dni tygodnia, upaprane spodnie od garnituru i buty typu "cwelki". Moją uwagę przykuwają jednak przede wszystkim jego tatuaże. Na dłoniach, knykciach i przegubach. Typowe więzienne samoróbki. Chyba będą kłopoty…

 

Gość nagle podchodzi do mnie. Staje dosłownie kilka centymetrów przede mną. Prawie mnie dotyka. Na twarzy czuję jego oddech. Przymyka jedno oko, drugie jest nieruchome. Wygląda jak sowa. Wystawia język i patrzy na mnie. Ja patrzę na niego i czekam. Nie wiem teraz, czy bardziej mnie zdziwił czy przestraszył ale zamarłem wtedy w totalnym bezruchu.

Po chwili, nie spuszczając ze mnie oczu (a właściwie jedynego oka) gość podnosi do ust butelkę i przykłada ją do ust. Lecz zamiast się napić dmucha w nią i udaje lokomotywę. Wszyscy znowu wybuchają gromkim śmiechem a ja ciągle nie wiem o co chodzi. Na koniec tego przedstawienia oprych kupuje mi piwo, wkładając mi je ostentacyjnie do ręki. Zaczyna gadać po rosyjsku. Trochę bełkocze, więc nie bardzo go rozumiem. Żeby rozładować sytuację zamykam jedno oko i dmucham w butelkę. Wszyscy oczywiście są zachwyceni. Oprych z tatuażami też. Dmuchamy więc sobie razem. Klepiemy się po plecach i śmiejemy. Chyba jestem w domu. Udało mi się rozładować sytuację. Zawiązuje się między nami jakaś nić porozumienia.

Przed odjazdem widzę jak jakiś człowiek wiąże owcę i wrzuca ją do bagażnika. Dziwny widok. Ale takie jest tu życie. Wsiadam na motocykl, jadę czterysta metrów i parkuję za białą ładą w garażu. Gospodarz-oprych zaprasza mnie do domu. Wchodzę i nie bardzo wierzę swoim oczom. Dom to cztery brudne ściany. Toaleta to kubeł za firanką. Oświetlenie udaje goła żarówka wisząca na kablu. Kuchenka to mała butla. Lodówka i kuchenka też są ale nie wiem czy działają. Dostałem jedzonko - ugotowany ryż z kawałkiem mięsa. Ciężko to przełknąć ale staram się. Nie wiem czy z grzeczności, czy ze strachu. Jem i się uśmiecham. To dobra strategia. Po chwili zaczyna mi smakować. Zacząłem chyba odczuwać głód…

Po kolacji dostąpiłem pewnego zaszczytu towarzyskiego. Zostałem przedstawiony przyjacielowi gospodarza. Gość też miał twarz jak z kryminału. Razem pojechaliśmy na imprezę do centrum miasta. Gdy wsiadałem do Łady kierowca był już ululany w trupa. Jechał bez świateł po głównej drodze mówiąc, że zna ją doskonale i nie są mu potrzebne. Zrozumiałem, że pozwoliłem sobie na zbyt dużo i wsiadając do auta popełniłem błąd. Było już niestety za późno. Siedziałem w tym szambie po same uszy i jak na razie nie miałem możliwości odwrotu. Dojechaliśmy w końcu na jakiś festyn i do naszej ekipy dołączyło jeszcze kilka osób. Do domu wracaliśmy okrężną drogą ze zgaszony światłami. Wlekliśmy się czterdzieści na godzinę za dwoma szesnastolatkami, które też wracały z zabawy. Co chwilę któryś z pasażerów mówił coś w stylu "ale bym poruchał". Po powrocie na metę ten tekst pada jeszcze z trzydzieści razy, chyba jako lek na niezręczną ciszę.

Wypiliśmy trochę miedviediówki i wskazano mi łóżko, na którym miałem spędzić noc. W nocy budziły mnie kilka razy odgłosy awantury. Bez wątpienia słyszałem jak gospodarz kilka razy uderzył żonę. Teraz mam wyrzuty sumienia, że nie wstałem. Ale czy miałem prawo się mieszać do ich spraw? Jestem tu tylko przejazdem.

Rano śniadanie - pita, ormiański chleb. I dalej w drogę. Dojechałem do klasztoru Tatew. Co za miejsce! Majestatyczny klasztor jest malowniczo położony na skalistych zboczach ogromnego wąwozu. Miałem w planie spędzić tu noc ale nie zdecydowałem się. To totalne odludzie. Byłoby mi chyba nieswojo. Zawróciłem więc w stronę Erewania. Tam znalazłem hostel i wybrałem się na spacer. Nawet nie wiem kiedy tego wieczoru odleciałem do krainy Morfeusza… Następnego dnia spacer po stolicy. Erewań mnie zaskoczył… To piękne, duże, czyste i tętniące życiem miasto! Taka trochę Warszawa.

Advertisement
NAS Analytics TAG

NAS Analytics TAG
Zdjęcia
moto autostrada
Advertisement
NAS Analytics TAG
ogromne kamienie
XT na bezdrozach
Yamaha rzeka
pustka w lesie
podcienia
blotniste drogi
bydlo na polu
na polu
parking przy rzece
reklama mc donalds
XT na tle gor
zakrety podroz
Komentarze 5
Pokaż wszystkie komentarze
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Ścigacz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usunięty. Uwagi przesyłane przez ten formularz są moderowane. Komentarze po dodaniu są widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadającym tematowi komentowanego artykułu. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu Ścigacz.pl lub Regulaminu Forum Ścigacz.pl komentarz zostanie usunięty.

motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG
Zobacz również

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualności

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep Ścigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górę