tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Bałkany na motocyklu - z dala od zgiełku
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Bałkany na motocyklu - z dala od zgiełku

Autor: Justyna Skorupska 2013.04.16, 10:26 5 Drukuj

Od redakcji: Wiosna, miejmy nadzieję, zagościła już u nas na stałe. W związku z tym z prawdziwą przyjemnością wkręcamy was w motocyklowo-turystyczne klimaty. Zapraszamy do drugiej części relacji Justyny z podróży motocyklem na Bałkany. Pierwszą część możecie przeczytać tutaj, a poniżej dowiecie się Honda CBR1100XX sprawdza się w przeróżnych warunkach. Mamy nadzieję, że po lekturze relacji z wyprawy na Bałkany ogarnie was niepohamowana potrzeba jazdy na motocyklu. I bardzo dobrze!

Albania – kraj pełen kontrastów, gdzie równie często co wozy z osiołkami, widzi się najnowsze Porsche

NAS Analytics TAG

Na granicy z Albanią spotykamy pięciu chłopaków z Nysy, którzy na swoich turystykach jeżdżą po albańskich górach. Pytamy się o bezpieczeństwo w Albanii, bo jesteśmy lekko zestresowani. Twierdzą, że to już nie jest ta sama Albania, co 4 lata temu i że właściwie nic nam nie grozi.

Uspokojeni jedziemy do Szkodry, gdzie chcemy znaleźć nocleg, zostawić bagaże i pojeździć wzdłuż Jeziora. Wjeżdżamy do miasta i...no cóż, jesteśmy lekko przerażeni (choć może lekko to za mało powiedziane). Oczywiście nie poddajemy się i szukamy noclegu. Znaleźliśmy kemping nad jeziorem. Podbiega do nas grupka chłopców wyraźnie zachwyconych iksem i jego zegarami. Najwyżej 10-letni dzieciak popala cwaniacko papierosa.  Niestety, jest tylko opcja z namiotem, ale dochodzimy do wniosku, że w namiocie rzeczy nie zostawimy. Decydujemy się odpuścić sobie przejażdżki wzdłuż Jeziora Szkoderskiego. Jedziemy do Durres. Po drodze nie ma właściwie nic ciekawego – jest płasko i nudno. Zwracamy tylko uwagę, że buduje się bardzo dużo domów i że droga główna jest w rewelacyjnym stanie, natomiast drogi boczne w większości przypadków w ogóle nie są asfaltowe. Durres to nadmorskie miasteczko, które ze swoimi piaszczystymi plażami staje się powoli kurortem turystycznym. Jest cisza i spokój. Może dlatego, że to niedziela? Ruszamy w kierunku Beratu. Autostrada jest bardzo szeroka i nie ma na niej żadnych pasów. Chodzą po niej ludzie i zwierzęta, jeżdżą rowery, wozy i inne dziwne zjawiska. Najbardziej zaskoczyły nas przystanki na drodze, skąd autobusy i busy zabierały ludzi. I to wszystko na autostradzie! Mamy mały problem, bo nie kupiliśmy albańskiej waluty, banki czynne do 14.00, a poza tym jest niedziela. Na stacjach o płatności kartą można zapomnieć. Podjeżdżaliśmy od stacji do stacji (tych w Albanii nie brakuje – są na każdym rogu) i pytaliśmy, czy przyjmują euro lub Visę. Byliśmy trochę zdezorientowani, gdy kiwali głowami, bo podobno nasze „tak”, to u nich „nie” i na odwrót. Kiwali raz po swojemu, raz po naszemu. W biurze turystycznym w Lushnje udało się wymienić pieniążki. Odbijamy z autostrady na „żółtą” drogę do Beratu. Po drodze mijamy mnóstwo wozów z zaprzęgniętymi osiołkami i końmi. Wyprzedzają je natomiast najnowocześniejsze auta – głównie Mercedesy. Kontrasty widać na każdym kroku. Ludzie są albo bardzo biedni, albo obrzydliwie bogaci.

Macedonia wydała nam się niepodobna do reszty bałkańskich krajów

Macedońscy celnicy nie wydają się być zbyt mili, ale nie robią problemów. Ruszamy w kierunku Ochrydy. Macedonia bardzo różni się od Albanii. Po drodze mijamy ładne nowo powstające domki jednorodzinne i budujące się osiedla bloków. W Ochrydzie zatrzymujemy się w centrum, podrzucamy parkingowym nasz sprzęt i ruszamy w miasto. Od razu widać, że Ochryda to turystyczny kurort. Mnóstwo drogich butików, ludzi oferujących pokoje i przejażdżki łodzią po Jeziorze Ochrydzkim. Nam najbardziej spodobał się oczywiście targ warzywny, na którym kupujemy przepyszne i ogromne czereśnie. Od mężczyzny oferującego pokoje dowiadujemy się, że przyjeżdżają tu całe autokary wycieczkowe z Polski i faktycznie - mijamy jeden z Katowic. Ludzie wydają się tu inni niż ci, których do tej pory spotkaliśmy przemierzając Bałkany. Są jakby mniej uśmiechnięci, zajęci sobą. Może to tylko takie wrażenie. Opuszczamy Ochrydę i jedziemy do Parku Narodowego Galichica. Wspinamy się coraz wyżej podziwiając w dole ogromne Jezioro Ochrydzkie. Po drugiej stronie gór ukazuje nam się natomiast widok na mniejsze Jezioro Prespańskie.

Zjeżdżając już z górskich serpentyn Kamil gwałtownie hamuje i prawie podskakuje z radości! Drogą spaceruje sporej wielkości żółw! Odkąd uratowaliśmy jednego zatrzymując ruch na zatłoczonej trasie Kotor-Budva, cały czas rozglądaliśmy się za kolejnym. I proszę...

Istambuł nas przeraził i jednocześnie zauroczył

Przekraczamy turecką granicę. Straszne zamieszanie. Odsyłają nas od okienka do okienka. Kupujemy wizę (15€/os.), zbieramy jakieś pieczątki. Wszystko pod czujnym okiem uzbrojonych żołnierzy. Po blisko godzinie ruszamy w kierunku Stambułu. To jedna z nudniejszych tras podczas naszej podróży. Po przejechaniu ponad 300km zaczynają się wreszcie pierwsze stambulskie zabudowania. Jedziemy i jedziemy, dopiero teraz zdając sobie sprawę z wielkości tego miasta! Ponad 12,5 mln mieszkańców, czyli prawie 1/3 Polski w jednym mieście! Oczywiście mieliśmy problem z trafieniem do centrum, bo kompletnie nie wiedzieliśmy gdzie jechać. Ludzie po angielsku prawie nie mówią, a ich język jest kompletnie niezrozumiały. Jeden facet pyta nas do którego centrum chcemy jechać. Ostatecznie kierujemy się do dzielnicy Taksim i tam zaczynamy szukać spania. Ceny sprawiają, że mamy ochotę rozbić namiot w środku miasta.

W międzyczasie iks szaleje – wentylatory przestały działać i temperatura przekracza 120 st. Pod hotelem próbujemy go jeszcze odpalić, ale nic z tego – tylko na popych. Nie panikujemy. To Istambuł, a nie Lukomir w Bośni. Kamil ocenia sytuację – regulator napięcia i akumulator do wymiany. Lecimy na miasto. Już samo przejście przez Most Galata powoduje, że czujemy się jakby w innym świecie! W wodach Złotego Rogu mężczyźni łowią ryby wyciągając nawet po 5 sardynek za jednym razem. Nad ich głowami latają mewy, które idą na łatwiznę próbując ukraść choć jedną sztukę. Raz na jakiś czas wędkarze podrzucają jedną z rybek do góry, a dzieci aż piszczą z zachwytu, gdy ptaki łapią je w powietrzu. Na kolację jemy oczywiście kebab, który smakuje tu zupełnie inaczej niż ten w Polsce. Kelner znów zaczyna temat naszej kiepskiej gry w nogę. Czemu nikt nie chwali nas na przykład za siatkarzy? Siedzimy popijając lemoniadę, a z głośników meczetów rozlega się śpiew muezinów nawołujących do modlitwy. Oboje zakochaliśmy się w tym mieście! Jest coś niezwykłego w tych ludziach, atmosferze i widokach.

Wracamy po iksa. Wszystko gotowe, więc po zapłacie siadamy sobie z mechanikami oraz właścicielem i pijemy czaj, pisząc sobie na kartkach cyfry i inne rzeczy, co znacznie ułatwia komunikację. Zabieramy iksińskiego i jedziemy przetestować na drugą stronę Bosforu. Troszkę się gubimy i Kamil chyba zaczyna jeździć podobnie jak miejscowi - po torach tramwajowych i chodnikach, namiętnie używając klaksonu zamiast kierunkowskazów. Sprawia mu to nieukrywaną radość i trąbi nawet kiedy nie ma takiej potrzeby! Na drogach, oprócz wielkich korków, panuje tu ogromny chaos!  Most na drugą stronę Bosforu jest tak zakorkowany, że ze spokojem możemy podziwiać widoki. W końcu jesteśmy w Azji! Jedziemy do dzielnicy Kadikoy, gdzie urządzamy sobie spacer barwnymi uliczkami i degustujemy różne przysmaki sprzedawane na stoiskach. Szczególnie przypadły nam do gustu wielkie małże  nadziewane ryżem i przyprawami, polane sokiem z cytryny – pycha!  Wracając mamy spory problem z odnalezieniem drogi do Europy. Każdy wskazuje nam inny kierunek, a liczba ulic i ślimaków wcale nie ułatwia nam zadania. Kiedy studiujemy na poboczu mapę, podjeżdża do nas Turek na skuterze. Stwierdza, że zamiast nam tłumaczyć, po prostu nas wyprowadzi! Przez parę kilometrów jedziemy za nim, aż w końcu trafiamy na most. Jesteśmy w szoku, że po raz kolejny spotykamy tak uprzejmą osobę!

Bułgaria nas nie zachwyciła – mamy wrażenie, że czas się tu zatrzymał

Następnego ranka lecimy jeszcze na mocną turecką kawę i ruszamy w kierunku Bułgarii.

Zaraz po minięciu granicy droga kompletnie się popsuła. Co jakiś czas wpadamy w jakąś wielką dziurę. Pierwsze mijane miejscowości przyprawiają nas o gęsia skórkę, której nie mieliśmy nawet w Albanii. Domy się sypią, na ulicach królują Łady, a ludzie patrzą na nas jakoś tak mniej przyjaźnie.

Burgas i jego komunistyczne zabudowania jakoś nie powalają nas na kolana. Wiemy już, że Bułgarię przelecimy jak najszybciej. Nocleg znajdujemy w okolicy Primorie, na spokojnym przedmieściu. Plaża, stragany, sklepiki i nadmorskie restauracyjki do złudzenia przypominają nam polskie morze. Tylko tu jest zdecydowanie taniej i morze cieplejsze (nie ma za to zachodów słońca, które nad Bałtykiem wyglądają fantastycznie). Spacerujemy po plaży, wzdłuż której budują się wielkie nowoczesne hotele. Dobrze, że masowo przyjeżdżający tu turyści nie widzą nic poza złudzeniem idealnego raju. Jako dziecko (z 20 lat temu) jeździłam z rodzicami do Bułgarii. Zapamiętałam ją dokładnie taką, jaka jest teraz. Mamy z Kamilem wrażenie, że czas się tu zatrzymał. Żałujemy, że nie jesteśmy jednak gdzieś w bułgarskich górach, które są podobno piękne. Następnego dnia pogoda dopisuje, więc mijamy wielkie tłumy turystów idących na plaże. Jedziemy zobaczyć Przylądek Kaliakra, którego czerwone klify mają wysokość nawet 70m. Faktycznie jest tam bardzo ładnie, więc urządzamy sobie dłuższy spacer. Na parkingu spotykamy motocyklistów, którzy z wyraźnym szacunkiem słuchają o naszej trasie. Przy okazji zapraszają nas do Kamen Bryag na zlot. 01 lipca Bułgarzy zjeżdżają się z całego kraju w te okolice, by witać wschód słońca. Jako, że ten kawałek kraju jest najbardziej wysunięty na wschód, witają słońce jako pierwsi. Imprezie towarzyszą koncerty i inne atrakcje. Długo nie trzeba nas namawiać. Okazało się, że nad wysokimi klifami jest już mnóstwo namiotów. Ludzie przyjeżdżają tu z całymi rodzinami. Kurzy się niemiłosiernie, ale to zdaje się nikomu nie przeszkadzać. Jedziemy poszukać hotelu, bo marzy nam się prysznic. Niestety, w związku z imprezą wszystko jest zajęte. Zupełnie przypadkiem trafiamy do pensjonatu „Marysia” w Sabli. Okazuje się, że prowadzi go Polka wraz z mężem Bułgarem. Pani Marysia pochodzi z Legnicy – świat jest jednak mały. Rozmawiamy sobie o Bułgarii i życiu w tym kraju i nawet nie wiemy kiedy mijają 2h.

Rumunia to kraj, w którym każdy turysta lubiący przygody znajdzie coś dla siebie

Sprawnie przekraczamy granicę z Rumunią.  Autostrada do Bukaresztu jest w naprawie, więc ciągniemy się po zatłoczonych drogach, przy których stoją dziewczyny do towarzystwa i Cyganie sprzedający różne owoce. Rozkładają oni koce (niektórzy nawet łóżka polowe) przy drodze i leżą tam z całymi rodzinami. Wracamy na autostradę i jest to najgorszy odcinek trasy. Upał nie daje żyć i jest strasznie nudno. Musimy przejechać cały Bukareszt, a z oznakowaniem dróg Rumuni najwyraźniej mają jakiś problem. Po przejechaniu około 500km wreszcie docieramy do celu – Curtea de Arges, miasteczka leżącego na początku Trasy Transfogarskiej. Gdy tankujemy podchodzi do nas Cygan i opowiada wprost tragiczną historię swojego powrotu z Anglii. Jedzie do Bukaresztu, a nie ma nawet na paliwo (swoją drogą to jego sportowe BMW chyba faktycznie sporo wahy pożerało). Chce od Kamila 10 euro. Uśmiechamy się, odmawiamy i szybko odjeżdżamy.

Nocujemy u przemiłego małżeństwa. Pani aż łapie się za głowę, gdy opowiadamy, skąd przyjechaliśmy. Dziś finał Euro, więc idziemy na poszukiwanie telewizora i jakiegoś jedzenia...

Rano podejmujemy szybką decyzję - zostajemy w Curtea de Arges jeszcze jedną noc i jedziemy zobaczyć Transalpinę (67C), a potem Trasę Transfogarską, robiąc przy tym wielkie koło.

Jedzie się super, bo cały czas towarzyszą nam góry i zieleń, a do tego mijamy mnóstwo wiosek i miasteczek. Jakież było nasze zdziwienie, gdy spotkaliśmy tabor cygański składający się z czterech wozów! Myśleliśmy, że prawdziwych Cyganów już nie ma... A jednak. Wioski i miasteczka zachwycają nas swoją różnorodnością i kolorami. Spotykamy kolorowe malutkie chatki i ogromne wille cygańskie z wieloma wieżyczkami na dachu, które czasami nie miały jeszcze okien, ale były już zamieszkane. Zaczynamy wjeżdżać na Transalpinę. Troszkę przeraża nas znak, że po 25km kończy się asfalt – inaczej było napisane w necie! Pniemy się po najlepszych zakrętach, jakie można sobie wyobrazić! Nowy asfalt, mały ruch...Iks jest w niebie! Dosłownie, bo po jakimś czasie jesteśmy tak wysoko, że nie widać nic oprócz chmur, które dziś nie wróżą ładnej pogody! Temperatura też znacznie spadła. Widoki zapierają dech. Asfalt jest już na całej ponad 130 kilometrowej trasie, choć roboty ciągle trwają. Rozstępujące się chmury tworzą niezwykłe widoki. Ach, jak tu jest cudownie! Wjeżdżamy na wysokość 2145m n.p.m. - to najwyższy szczyt, na którym byliśmy motocyklem. Szkoda, że przez góry jedzie się dość krótko. Słońce znów pali. Mijamy malownicze wioski, czasem napotykając też na cygańskie osady. Te ostatnie wyglądają troszkę przerażająco.

Przed nami cel wielu wypraw motocyklowych – osiągająca 2034m n.p.m. Trasa Transfogarska. Licząca 151km droga, to niezliczona liczba zakrętów i serpentyn. Na jej zrobienie zużyto ponad 6 mln ton dynamitu, a przy jej budowie życie straciło 40 robotników. To niewyobrażalne, że droga miała początkowo charakter militarny i poruszać się po niej miały czołgi. Asfalt pamięta jednak połowę lat 70 i choć połatany, nadawałby się już do wymiany. Widziana z góry, droga przypomina zabawkowy tor kartingowy. Wrażenie niezapomniane!

Jeśli chodzi o nasze spostrzeżenia, Transalpina to zdecydowany numer jeden wśród górskich tras, które dotąd przejechaliśmy. Nowiutki asfalt, łagodniejsze zakręty i ciekawsze widoki niż na Trnsfogarskiej. Poza tym wjeżdża się o ponad 100m n.p.m. wyżej. Gdy docieramy do pokoju jest już prawie ciemno. Przejechaliśmy ponad 500km, cały czas podziwiając atrakcje, których w Rumunii zdecydowanie nie brakuje. Ruszamy na północ Rumunii. Droga, miejscami nie najlepsza, upływa nam raczej w milczeniu. Oboje podziwiamy cudowne widoki. Rumunia jest zdumiewająco odmienna od wszystkich krajów, które odwiedziliśmy. Zakrętów jest mnóstwo, a więc Kamil jest szczęśliwy, a iks zaokrągla kwadratowe od autostrady oponki. Być w Transylwanii i nie odwiedzić choć jednego zamku? Nie da rady, a więc pierwszy przystanek na trasie to Bran i zamek Hrabiego Drakuli, w którym podobno sam zainteresowany nigdy nie był. Kamil nie ma ochoty na zwiedzanie, więc zostaje przy motocyklu dzieląc się chipsami z miejscowym żulem. Ja wspinam się do oblężonego, ale tym razem przez turystów, zamczyska. Muszę przyznać, że zamek wygląda imponująco zarówno z zewnątrz, jak i w środku. Szkoda tylko, że zwiedza się wraz z tłumem wycieczek, które uniemożliwiają swobodne poruszanie się po wąskich korytarzach. Do tego ten odpust przed wejściem na teren zamku. Kolejny przystanek to Braszów. Urocze miasteczko (jedno z głównych miast Siedmiogrodu), którego rynek przypomina nam te spotykane u nas w kraju. Ładne, kolorowe kamienice, deptaki i mnóstwo restauracyjek z parasolkami. Fajnie, ale brakuje nam tej „niepowtarzalności”. Co innego średniowieczna Sigishoara - kolejne miasteczko, w którym się zatrzymujemy. Tu da się wyczuć klimat tajemniczości, a tym z bujniejszą wyobraźnią po plecach przejść może nawet dreszczyk.  Sigishoara słynie głównie ze średniowiecznego grodu wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO oraz z domu, w którym urodził się Vlad Palownik (syn Vlada Diabła – co by nadać więcej grozy), a więc słynny Drakula. W owym domu jest teraz tylko najdroższa w mieście restauracja. Jedziemy dalej, mijając kolejne miasteczka i wsie, na które nie możemy się napatrzeć. Nocleg znajdujemy niedaleko miejscowości Dej.

Wstajemy rano i  chcemy dotrzeć jak najszybciej na Ukrainę. Kończą nam się fundusze, więc musimy delikatnie skrócić naszą wyprawę. Niedaleko Baia Mare zaczyna się kraina zwana Marmarosz (lub też Maramuresz). Strasznie żałujemy, że nie możemy zostać tu dłużej! To jakiś inny świat!

Po pierwszych kilometrach na Ukrainie, zadajemy sobie pytanie: „Co my tu, do licha, robimy?”. Później było już tylko lepiej!

Na przejściu granicznym w Sołotwynie strażnik wypytuje nas gdzie i do kogo jedziemy. Wbrew panującym opiniom, jesteśmy przyjęci od razu i bez większych problemów. Pytamy o jakość dróg, bo planujemy jechać do Drohobycza i Sambiru. Nigdy tam nie był, ale mówi, że na Ukrainie drogi są złe. Tyle to wiedzieliśmy. Nie mamy hrywien, ani nic do picia. W miasteczku przy granicy były dwa banki, ale jeden był zamknięty, a w drugim była jakaś awaria komputerów. Na drogach króluje kostka brukowa, po której jedzie się okropnie. Na stacjach o płaceniu kartą można zapomnieć.  Wszędzie kurz i do tego około 35 st. C. Umieramy z pragnienia. Wzdłuż jednej z dróg jak grzyby po deszczu wyrastają wielkie pałace. Początkowo myślimy, że to hotele, ale okazuje się, że to domy prywatne. Szok! Wjeżdżamy miejscowości Tiachiv i dopiero tu znajdujemy bank. By wymienić pieniądze musimy okazać dokumenty, które pani skrupulatnie czyta. Chyba nie budzimy jej zastrzeżeń, bo w końcu dostajemy nasze 800 hrywien. Wchodzimy do sklepu spożywczego. Ekspedientka z jakimś panem siedzą przy stoliku w głębi sklepu coś popijając i kopcąc fajki. Z łaską do nas podchodzi i otwiera lodówkę z piciem. Mała cola (z naklejoną ceną 6 hrywien) + 2 małe wody bez ceny. Razem 20 hrywien. Dziwne, że woda jest droższa od coli. Pani popatrzyła na nas od niechcenia i poszła kopcić dalej. Droga robi się coraz ciekawsza. Zaczynają się Karpaty i sielskie krajobrazy. W górach domki są prawie wyłącznie drewniane, często pokryte jeszcze eternitem. Na każdym podwórku jest studnia i wychodek. Droga główna jest asfaltowa, usiana dziurami. Boczne to szutry. Zatrzymujemy się nad rzeką, w której kąpie się chyba pół wsi. Sami mamy ochotę wskoczyć. Spotykamy chłopaków z Bełchatowa, którzy po kilku dniach jazdy po górach, dopiero teraz dotknęli asfaltu. Jak tylko zjechali, od razu złapała ich policja i musieli zapłacić mandat nie wiadomo za co.

Słońce powoli znika za horyzontem, więc trzeba rozglądać się za noclegiem. Jako że do tej pory mnóstwa hoteli nie widzieliśmy, postanawiamy zatrzymać się w pierwszym napotkanym. Tak trafiamy do najlepszego hotelu, w którym spaliśmy do tej pory. Początkowo Kamil kręci nosem, żeby jechać dalej, ale jak tylko zobaczył opasłe świnki wietnamskie ganiające po podwórku, od razu zmienił zdanie. Zamówiliśmy jedzonko w hotelowej restauracji, która miała górski klimat i wystrojona była ręcznie robionymi lalkami. Na piętrze suszył się karpacki czaj, czyli herbata z karpackich traw. Jedzenie smakowało wyśmienicie, a do tego nie było drogie. Przez godzinę rozmawiamy z kelnerkami i kucharką o Ukrainie. Kucharka zna polski, bo jeździła do Warszawy do pracy. Mówi, że ludzie są tu biedni, w domach często nie mają gazu ani wody, a często nie widzieli też nic poza swoją wsią. Do tego wszędzie korupcja. Okolica za to piękna, więc wybieramy się na spacer do wsi. Podobno zdarza się, że wilki podchodzą po gospodarstw, a w lasach dość często spotyka się niedźwiedzie. Przy drogach kobiety sprzedają świeżo zebrane jagody, mężczyźni układają siano, krowy spacerują po asfalcie...To zdecydowanie fajniejsze od tłumów turystów w popularnych kurortach. Tego właśnie oczekiwaliśmy od naszej podróży...

Po śniadaniu żegnamy się z obsługą i obiecujemy, że jeszcze ich kiedyś odwiedzimy. Kto wie? Bardzo nam się tu podoba i naprawdę można odpocząć od hałasu miasta. Odpuszczamy jazdę „żółtymi” drogami do Drohobycza ze względu na jakość asfaltu. Jedziemy w kierunku Lwowa. Góry się kończą i właściwie nie widzimy już nic wartego zatrzymywania się. Krajobraz jest zupełnie inny – płasko, sucho, murowane domy pozbawione jakiegokolwiek uroku. Przejeżdżamy cały Lwów, bo przegapiliśmy znaki. Mamy troszkę niedosyt, bo podobno Lwów jest pięknym miastem.

Po drodze mijamy kilka patroli drogówki, ale chyba mamy szczęście – akurat są zajęci albo chowamy się za tira, więc o słynnych ukraińskich mandatach się nie przekonaliśmy na własnej skórze.

Granicę przekraczamy w Medyce i wjeżdżamy do Polski. 20 km przed domem dopada nas solidna ulewa. Jakby na otrzeźwienie. Niestety...nasza podróż dobiegła końca...

Za wsparcie naszej podróży, serdecznie dziękujemy firmom:

  • www.motorismo.pl
  • www.modeka.pl
  • www.agm-bikers.com
  • www.mottowear.pl

 ...oraz patronom medialnym:

  • Ścigacz.pl
  • Motocykl
  • MM Wrocław
  • Globtroter.pl
  • Poznaj Świat
NAS Analytics TAG


NAS Analytics TAG
Zdjęcia
CBR czarnogorablekit nieba
NAS Analytics TAG
BoratBosnia CBR
CBR w podrozyBosnia w trasie
Bosnia klimatyCBR serwis
CBR ukrainaCzarnogora most
Czarnogora zachodblekitne wybrzeze
ekstremalnieEnduro meeting
folklor 2folklor Bosnia
gotowy do drogiHonda rumunia
kapiel w sloncukwiecista droga
korki uliczneKufer CBR
Macedonia zolwmiec te przestrzenie
Moto Parana szczycie Scigaczpl
na zakretachpastuszek
pelnia szczesciaplackiem na drodze
Pocztapodziwianie widokow
studniapowiedz ze mnie kochasz
przed Siebieprzejscie dla owiec
przy herbatceRuminia Transfagaran
rzemiosloscigacz zwiedzanie
sprzedawca kukurydzyStamul fontanny
Turcja upalucieczka przed upalem
Ukraina krowauzupelnienie plynow
wedkarz turcjawieczorny klimacik
w chmurachw slonecznikach
XX w miesciez lotu ptaka
staruszkowie na schodkachpostoj CBR
klimatyczne budowlelokalne smakolyki
szybki posilekTurcja Stamul
patroni
Komentarze 3
Pokaż wszystkie komentarze
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Ścigacz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usunięty. Uwagi przesyłane przez ten formularz są moderowane. Komentarze po dodaniu są widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadającym tematowi komentowanego artykułu. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu Ścigacz.pl lub Regulaminu Forum Ścigacz.pl komentarz zostanie usunięty.

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualności

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep Ścigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górę