tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Motocyklem na Bałkany - samotnie na dwóch kołach
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Motocyklem na Bałkany - samotnie na dwóch kołach

Autor: Bartosz Krużel 2015.01.20, 12:32 15 Drukuj

Od redakcji: Jeśli chodzi o prezentowanie Wam relacji z motocyklowych podróży, wiemy, że jesteśmy trochę sadystami. Co prawda zima w Polsce nie jest aż tak drastyczna, ale mimo to nasze sprzęty, które lubią zwiedzać stoją teraz w garażach, pod kocem, smutne. Aby odciągnąć myśli od tego bolesnego faktu przeczytajcie relację Bartosza z samotnej wyprawy na Bałkany. Jeśli po jej przeczytaniu I zerknięciu zdjęć nie będzie się Wam chciało jeździć, to obawiamy się, że coś jest nie tak...

Moją podróż rozpocząłem w Belgradzie. Pomysł był taki, że przylatuję na miejsce, pożyczam motocykl w lokalnej wypożyczalni i oddaję po 11 dniach w tym samym miejscu. Byłem sam, gdyż od powstania pomysłu do jego realizacji minęło ok. półtora miesiąca i jakoś nikt nie zdążył się załapać. Przyleciałem w czwartek w nocy, a w piątek rano czekał już na mnie DL 650 V-Strom K6, fachowo przygotowany do eskapady. Hmm, co by tu robić, będąc niemal w sercu Bałkanów i mając do dyspozycji stadko 67 radosnych, gotowych na wszystko rumaków?

Celem pierwszego dnia było Sarajewo. Na początku chciałem jechać jak przykazało Google jednak Serb od którego pożyczyłem motocykl, stanowczo mi to odradził - "Booooriiing!" rzekł, przekonując mnie tym samym. Pojechałem więc, za jego radą, trasą Belgrad - Valjevo - Bajina Basta - Wiszegrad. Rada okazała się bezcenna. Jakież zresztą mogą być motocyklowe rady od człowieka, który na NSU ściga się w wyścigach zabytków. Na początku sucho, potem trochę lekkiego deszczu, by w końcu w słońcu i delikatnych obłokach rozkoszować się widokiem niesamowitych gór. Popołudniu ogarnąłem się, że do Sarajewa raczej tego dnia nie dotrę. Cóż - wyruszyłem z Belgradu dopiero około południa, bo okazało się, że oprócz "zielonego kartona" (czyli zielonej karty) potrzebuję jeszcze "żółty karton" (pozwolenie na wyjazd cudzym motocyklem za granicę) a żeby go otrzymać, muszę po pierwsze primo stawić się w urzędzie osobiście, a po drugie primo mieć ze sobą jeszcze "biały karton" (biała kartka z pieczątką z hotelu; co by było jakbym nie nocował w hotelu? nie wiem do dziś) a pani za biurkiem musi w międzyczasie zjarać kilka szlugów, spłukując potem nazębny osad z dymu osadem z kawy. Tak czy inaczej powstał lekki obsuw, którym nie przejąłem się pierwszego dnia, nie chcąc na starcie przeginać z dziennym przebiegiem. Spokojnie, z przystankami na "posiłki" oraz kilkukrotne zakładanie i ściąganie przeciwdeszcza, pokonując 240km dotarłem o zmroku do Wiszegradu w Bośni. Miałem ze sobą namiot, jednak cena hotelu na poziomie 35 ojro sprawiła, że wolałem wrzucić kufry do pokoju, wziąć prysznic i - jak przykładny turysta - udać się na piwko i spacer po mieście.

Drugi dzień to wczesna pobudka, jako że trzeba było nieco nadrobić stracone kilometry. Śniadanko na świeżym powietrzu z widokiem na most Mehmeda Paszy Sokolovicia. Obiekt powstał w XVI wieku, w roku 1992 był miejscem kaźni wielu bośniackich cywilów, zabijanych przez serbskie bojówki a w ten piękny wrześniowy, sobotni poranek stał się, niewiedzieć czemu, celem wyburzeniowego młota udarowego zamontowanego na ciągniku, który co chwilę przerywał błogą ciszę wyjątkowo donośnym dźwiękiem. Chyba jakiś mały remoncik. Absolutnie nic jednak nie jest w stanie zmącić mojego wybornego humoru. Wskakuję na moto i ogień. W trakcie pierwszych 15 minut jazdy zatrzymuję się chyba z 3 razy aby robić zdjęcia. Z pewnym żalem ale szybko jednak reflektuję się, że w ten sposób daleko nie zajadę i zmieniam priorytet z migawki na manetkę. Dochodzę do wniosku, że chyba wszędzie w okolicy jest po prostu pięknie - górski krajobraz, kręte drogi, rzeki i mruczące V2 mocno mi w tym pomagają. Droga z Wiszegradu do Sarajewa nie jest wyjątkiem. Dość szybko docieram do stolicy Bośni, parkuję Suzi w jakiejś bocznej uliczce w centrum i lecę w miasto. Miasto jedyne w swoim rodzaju - nie będę próbował zgrywać Cejrowskiego czy Halika, siląc się na opisywanie historii i zabytków. Powiem tylko, że dla mnie była to pierwsza wizyta na Bałkanach, więc chciałem poznać nieco ich historię i zobaczyć kilka rzeczy na własne oczy, poznać ludzi i ich zwyczaje oraz podejście do obcokrajowców. Zgodnie z ogólnie panującą opinią ludzie są niezwykle przyjaźni, życzliwi i do tego można się z nimi dogadać mówiąc po prostu każdy w swoim języku. Jedzenie wyborne, ceny przystępne, Wi-Fi wszędzie, więc zajadając gulasz i popijając gęstą kawę obczajałem dalszą trasę. Nie wiedziałem co lepsze - czy to, że już jest taki wypas czy to, że to dopiero początek. Mój żołądek miał podobne odczucia jak moja głowa, bośniackie jedzenie przyjmując z radością i bez zdziwienia, mogłem więc szybko ruszyć dalej. Naturalnym następstwem wizyty w Sarajewie jest zobaczenie Mostaru z jego ex-XVI-wiecznym mostem, odbudowanym niedawno po zniszczeniu go przez chorwackie siły w 1993r. Nie tracąc zbyt wiele czasu na szwędanie się po okolicy i mając na celu dotarcie tego dnia jak najdalej, wjeżdżam w góry i przekraczam granicę aby znaleźć się na chorwackiej autostradzie. Słońce, piękne widoki ale straszna nuda w temacie samej jazdy z dowolną stałą prędkością. Wieczorem docieram do miejscowości Rogoznica i nieco zmęczony wybieram hotel, nie mając jednak świadomości że to będzie aż tak drogie. Trudno, niech stracę, wolę odpocząć.

Niedziela. Kolejnych godzin na autostradzie bym nie wytrzymał, naturalnym wyborem jest więc droga nr 8, wzdłuż wybrzeża. Pogoda, warunki - marzenie. V-Stromowi też się podoba. Dochodzę do wniosku, że mógłbym tamtędy jeździć bez końca w tę i z powrotem. Robię krótki postój na jakąś chorwacką parówę i lecę piękną krętą drogą aż do Słowenii, a potem Włoch i miejscowości Grado, położonej na malowniczym półwyspie. Spieszę się, bo wieczorem na tamtejszy kamping zjeżdżają załogi Złombolu 2014. Około 18 osiągam cel i bunkruję domek dla siebie i znajomych załóg dwóch Polonezów. Dalsza część wieczoru przebiega w typowo imprezowym klimacie. Próbowałem robić zdjęcia ale wymiękłem, kiedy zauważyłem, że odłożone na chwilę dekielki od obiektywów zaczynają robić za popielniczki. Fart, że V-Strom śpi na uboczu.

Kolejnego dnia po śniadaniu na plaży obieramy cel wspólny z wieloma innymi załogami Złombolu - Maranello. Brzmi znajomo? A jakże! Ok. godziny 15 rozmarzeni łazimy pośród najróżniejszych okazów w Muzeum Ferrari. Lecimy dalej autostradami do kolejnego kempingu, tym razem w Levanto. Po drodze tak bardzo jaram się krętymi autostradami pośród włoskich gór, że odkładam postój na tankowanie zbyt długo. Brakło może z 3km do stacji, która zresztą powinna być wcześniej. Na szczęście Borewicz-Assistance z bańką benzyny jechał kilkadziesiąt km za mną, więc "nic się nie stało". Kolejny wieczór mija podobnie jak poprzedni, choć impreza nieco cichsza z uwagi na Niemców zrzędzących w kamperach, że spać się nie da. Właściciele kempingu też byli w szoku, widząc zapewne większość z ok. 400 załóg, jakie na tegoroczny Złombol wyruszyły z Katowic. A jak wyglądają i zachowują się Włosi, kiedy są w szoku a na dodatek mają obok mocno niezadowolonych Niemców, to można sobie wyobrazić. Nie przeszkadza nam to cieszyć się chwilą i spożyć nieco alkoholu przed zaszyciem się w namiotach. Nawet wezwani Carabinieri okazują się całkiem ludzcy.

We wtorkowy poranek wybraliśmy się z Levanto na połdudnie drogą miliarda zakrętów, prowadzącą do miejscowości Corniglia i kilku innych, położonych na skałach tuż nad morzem. Widoki piękne ale turystyczne masy, których wszędzie pełno, nie zachęcają nas do stania w kolejkach wraz z nimi. Po szybkim śniadaniu ruszam więc dalej, tym razem żegnając się na dobre z załogami Polonezów, które jadą aż do Lloret de Mar w Hiszpanii. Ja natomiast uderzam na południe aby jadąc wzdłuż wybrzeża, z łącznym przebiegiem 2280km, dotrzeć do Rzymu. Ok. 50km wcześniej tankuję na stacji benzynowej i pomiędzy caprese, a espresso rezerwuję przez internet nocleg w centrum. Nocne motanie się po stolicy Włoch motocyklem na początku było dla mnie sporym szokiem, ze względu na włoski styl poruszania się po mieście, który jest dość chaotyczny. Przy mniejszym natężeniu ruchu, jak np. wieczorem, ten chaos robi się jednak zadziwiająco płynny. Po pewnym czasie łapię o co chodzi i zaczyna mi się podobać. Będąc pod co raz większym wrażeniem miasta, znajduję moją dzisiejszą metę i po szybkim ogarnieciu się ruszam w teren podziwiać Koloseum, Łuk Triumfalny i resztę gruzu. Na liczniku widnieje 2280km. Strzelam odjechane selfie i przypomina mi się, że bardzo lubię zwiedzać nowe miasta w nocy, kiedy nie ma tłumów turystów wszędzie wokół, a klimat jest zupełnie inny.

Środa to początkowo sporo korków przy wydostawaniu się z Rzymu. Przypominam sobie, że zapomniałem pojechać na tor gokartowy w pobliżu Grado we Włoszech. Naprędce szukam takowego w miejscowości o jakże miłej dla ucha nazwie Aprilia. Tor jest ale niestety tylko dla prywatnych gokartów. Sprawdzam jeszcze dla pewności w kufrach V-Stroma ale nie, gokarta nie zabrałem. Potem już czeka mnie jazda autostradowa z krótkimi przerwami na kawkę czy bułę z mozzarellą albo podziwianie asortymentu makaronów na lokalnych stacjach benzynowych. Jest ich czasem taki ogrom, że poważnie zastanawiam się czy u nas w Polsce jest choćby jeden. Autostrady robią się miejscami przyjemnie kręte, szczególnie przy wjeżdżaniu w góry. Późnym wieczorem docieram do celu - Brindisi. Tego dnia zrobiłem 650km, więc jestem zadowolony i zmęczony. Na lokalnym terminalu kupuję bilet na godzinę 23:00 na prom do Wlory w Albanii. Na promie nieco odpływam dosłownie i w przenośni, więc wykupuję za +20 ojro miejscówkę w kajucie, żeby nieco się zdrzemnąć. Prom ma dotrzeć do brzegu w Albanii o 7 rano. Pokój dzielę z Albańczykiem, który jak skumał, że jestem z Polski a nie z Ameryki, to w potoku niezrozumiałych słów wypowiedział jedno zrozumiałe: "Lewandowski!". Dobranoc, panie Lewandowski.

Poranek w Albanii to obowiązkowy szlug i espresso w kawiarnianym ogródku na chodniku, przy ulicy. Tuż po zjechaniu z promu zatrzymuję się więc przy jednej z głównych dróg we Wlorze. Szwendam się po mieście, podjadając co nieco tu i tam. Gdy tylko z kimś zagadam, to słyszę "Boniek!", "Lato!", "Kraków!", "Katowice!" - jak widać Albania to całkiem popularny kierunek polskich turystów. Pogoda jak marzenie, jednak czuję już "w krzyżu" zrobioną trasę. Postanawiam zluzować i trochę odpocząć. Zbieram odwłok i jadę na północ do Durres, aby tam się zamelinować. Po drodze, a właściwie przy niej, zaopatruję się w prowiant. W Albanii mogę do woli raczyć się moim ulubionym warzywem - marchewką. W Polsce czy reszcie UE nie mogę, bo tam jest to już owoc. Jestem w tak dobrym humorze, że żałuję iż na prom z Włoch do Albanii nie zabrałem właśnie marchewki - mógłbym wtedy gdzieś na granicy na własne oczy doświadczyć cudownej przemiany owoca w warzywo, zorganizować dosłownie i w przenośni powrót do korzeni, powrót do przeszłości. Gdybym jeszcze zamiast V-Stroma jechał DeLorean'em... Szybko orientuję się, że prędkość na liczniku grubo przekracza dozwoloną i wracam do rzeczywistości, grzecznie przykręcając gaz. Wciąż jednak baton na twarzy ledwo mieści mi się w kasku. Gdy widzę, że dwóch młodych ziomków macha do mnie przyjaźnie zza szluga i espresso, zatrzymuję się bez wahania. Rozmowa przebiega w języku migowym. Jest bardzo miła jednak siłą rzeczy niezbyt rozbudowana. Mercedes jednego z ziomków wygląda, jakby był wart niewiele więcej, niż krzesła na których siedzimy. Po odpaleniu brzmi mniej więcej jak te same krzesła, ciągnięte po ulicy za normalnym samochodem, co w całej knajpie wywołuje gromki śmiech. Mimo tego ziomki nie chcą przyjąć absolutnie nic w zamian za espresso, które mi stawiają oraz (a jakże!) szlugi, którymi mnie częstują. Mało tego, wciskają mi do kieszeni resztę paczki, kiedy odjeżdżam. Czego chcieć więcej? Rodzice mnie tak miło nie witają, jak przyjeżdżam do domu na święta. Po dotarciu do Durres, znajduję hotel. Pokój z tarasem za 35 euro - wychodzi jedno euro za każdy metr odległości od morza, uczciwa cena. Ponownie szybko wrzucam toboły do pokoju, biorę prysznic, na tarasie raczę się ziomkowym szlugiem, po czym ruszam na wieczorny spacer po mieście. Piwko, zdjęcia, kolacyjka - typowy relaks, którego niestety trochę potrzebowałem, bo po spojrzeniu na licznik pokonanych kilometrów ujrzałem liczbę 3060.

W piątek z rana ruszam do Tirany, czyli do stolicy. Spędzam tam całe przedpołudnie, spacerując, jedząc i oglądając. Centrum jest naprawdę ładne. To jednak koniec obijania się, ruszam więc dalej. Początkowo kolejnym punktem programu miało być Kosowo, zmieniam jednak plany i na celowniku ląduje Czarnogóra. Pewnie Polscy turyści są witani w Prisztinie równie miło jak wszędzie indziej ale V-Stromy na serbskich blachach już niekoniecznie. Dodając do tego potencjalne problemy na granicy z Serbią i (ponoć) dużo ciekawsze widoki w Czarnogórze, naturalnym celem staje się Kotor - piękne miasto położone w malowniczej zatoce, otoczonej z trzech stron górami. Jadąc tam, ponownie przypominam sobie o meritum wyprawy - jeździe motocyklem. Przejazd przez góry wąskimi, krętymi drogami to to, co tygrysy lubią najbardziej. Pogoda wciąż dopisuje, niestety podobnie jak kierowcy ścinający ślepe zakręty nadjeżdżając z naprzeciwka. Cóż - trzeba wyostrzyć zmys.... yyy... zwolnić...? Taa... Do Kotoru docieram bez większych problemów. Wcześniej celnicy na granicy puszczają mnie bokiem obok całej kolejki, nie sprawdzając niczego. W Kotorze znajduję znowu tani nocleg w samym zabytkowym centrum. Ponownie właściciel każe mi wjechać motocyklem pod same drzwi hotelu - bardzo miłe tym bardziej, że centrum jest raczej zamknięte dla wszelkich pojazdów mechanicznych. Wieczorem znów rozkoszuję się czarnogórskim piwem oraz pysznym jedzeniem - miła odmiana po albańskich specjałach. Podziwiam też miasto nocą i planuję trasę na kolejny dzień.

Sobota. Nareszcie mogę podziwiać zatokę kotorską w świetle dziennym. Gdyby nie lało, krajobraz wyglądałby prawie jak norweskie fjordy. Ponieważ lało, wszystko wyglądało dokładnie jak norweskie fjordy. Plan na dziś to przede wszystkim droga pomiędzy miejscowościami Trsa i Zabljak - ponoć epicka, więc koniecznie trzeba sprawdzić. Początkowo jadę wzdłuż linii brzegowej, podziwiając Zatokę Kotorską, by następnie wbić się ostro w góry. Deszcz niestety robił się coraz mniej znośny. Rura mi kompletnie zmiękła jak ok godz. 13 na górskiej drodze szerokości 2m (właśnie pomiędzy Trsą a Żabljakiem) nie widziałem nic, chyba że akurat walił piorun, a przy prędkości 30 kmh i jeździe na wprost miałem przechył jak przy 60 w środku zakrętu, bo tak piździło z boku. Wtedy stanąłem i zacząłem rozmyślać czy rozbijać namiot czy od razu zaje*** się samemu. 20km do najbliższej wioski, cywilizacji na widoku brak. Po ok 20min Armagedon jakby zelżał, wiec ruszyłem dalej ale wciąż nie wyglądało to dobrze. Może po kolejnym 1km zobaczyłem jakąś chałupę, wiec zajechałem pod dach. No i wtedy dopadła mnie czarnogórska gościnność. Nie było opcji odmowy kielicha śliwy na rozgrzewkę, kawa, ser, mleko itd. - ile dusza zapragnie. Mam foty z całą rodziną. Po godzinie-dwóch przestało lać i ruszyłem dalej, żegnając się serdecznie. Reszta dnia to przecudowne widoki ale kolejne burze na horyzoncie. Skupienie x2 i dzida, dopadnie mnie czy nie? Nie dopadła. Bardzo nie chciałem kolejnej burzy w górach, więc maneta była traktowana ostro. Jakiś jełop wycisnął ostatnie poty ze swojego Renault, żeby tylko mnie wyprzedzić ale potem i tak jechałem tuż za nim bo na zakrętach już taki twardy nie był jak na prostej. Po 10 min zatrzymała go policja, radośnie mi machając, żebym ja jechał dalej. Po tym wszystkim zajechałem do niedużego miasta Pljevlja, żeby na pierwszym skrzyżowaniu zaczepił mnie gość, który cale lata 80' spędził w Kielcach na dyskotekach (!) i załatwił mi nocleg ze śniadaniem za 15€.

Niedziela. Zaczęło się całkiem przyjemnie. Droga do Serbii obfitowała w piękne widoki, podobnie było po przekroczeniu granicy. Około południa smażyłem się w słońcu przy kawce w centrum miejscowości Zlatibor, całkiem uroczej skądinąd. Potem znów nawinęły się chmury a drogi stały się mniej ciekawe. Po sprawdzeniu prognozy pogody stwierdziłem, że nie ma sensu bujać się po okolicy. Pomimo jednego jeszcze dnia, jaki miałem w zapasie, postanowiłem dotrzeć do Belgradu. Udało się to bez większych problemów. Na miejscu w hostelu poznałem rodaka, który uświadomił mnie, że zaraz zaczyna się finał Mistrzostw Świata w siatkówce Polska - Brazylia i że musimy obejrzeć to gdzieś przy piwie. Tak też zrobiliśmy. Wcześniej planowałem nocną jazdę po stolicy Serbii ale świętowanie zdobycia Mistrzostwa Świata przez naszych siatkarzy gorsze nie było w żadnym razie.

W poniedziałek rzut oka za okno nie napawał optymizmem. Dalej leje. Śniadanko, kawa i wypad do muzeum lotnictwa w Belgradzie. Chciałem zobaczyć resztki amerykańskiego, niewidzialnego dla radarów bombowca F117 "Nighthawk", zestrzelonego przez jugosłowiańską obronę przeciwlotniczą 27 marca 1999r, w czasie bombardowania Belgradu. NATO nie miało pojęcia, że jugosłowiańscy operatorzy obrony powietrznej znaleźli sposób, aby wykrywać F117 za pomocą przestarzałego radzieckiego radaru, poddanego modyfikacjom. Jest to jak dotąd jedyny znany przypadek zestrzelenia samolotu wykonanego w technologii ''stealth''. Pilot z trudem dał radę się katapultować i został uratowany przez oddział komandosów. Z samolotu została tylko osłona pilota i fotel, bo resztę odkupił od lokalnych rolników chiński wywiad, co pozwoliło chińczykom opracować własną technologię niewidzialnych dla radarów samolotów ok 10 lat wcześniej niż przewidywało to USA. Dzień po tym, jak NATO przyznało się do utraty samolotu wykonanego w technologii ''Stealth'', przedstawiciel jugosłowiańskiej armii przekazał NATO wiadomość od żołnierzy, którzy zestrzelili samolot o następującej treści: ''Sorry! We didn't know it was invisible.'' Jeden z najnowocześniejszych, jak na tamte czasy, samolotów wart 111 milionów dolarów za sztukę, wykonany z wykorzystaniem najdroższych dostępnych materiałów i technologii został zestrzelony za pomocą przestarzałej rakiety i radaru pamiętającego lata 70-te, który został włączony na zaledwie 17 sekund, ponieważ dłuższa sesja wiązała się z ryzykiem antyradarowego ataku NATO. Radar, dzięki któremu wykryto ten samolot, zbudowany był na polskim komputerze ODRA. Kończę tripa i rozstaje się z Suzi (chlip, chlip...) ze stanem licznika 3969km. Nieźle - myślę sobie. Robię jeszcze tournee po knajpach a następnego dnia z samego rana, lekko podchmielony mam samolot powrotny.

Słowo podsumowania. Przed tą podróżą, najdalsza jaką wcześniej odbyłem motocyklem miała 140km a i motocykl był zupełnie inny, ze 100kg lżejszy (DR-Z400S, jedyny jakim dotąd jeździłem zresztą, poza egzaminem na prawo jazdy). Kiedy przed podróżą powiedziałem o tym innemu motocykliście, mojemu kumplowi, usłyszałem "Ty debiluuu!" i zobaczyłem, jak łapie się za głowę. Potem już raczej nikomu o tym nie wspominałem. W każdym razie, kiedy pierwszego dnia jazdy, po kilku godzinach deszczu, w końcu zaświeciło słońce a ja zobaczyłem krajobrazy ze zdjęć, pomyślałem: O KU**A!. Co by się nie działo, to i tak było warto. Nie namawiam wszystkich do robienia takich rzeczy ale mówię, że po prostu się da i jeśli ktoś się zastanawia, to nie ma się nad czym zastanawiać. Tak na prawdę nie jest to jakiś wielki problem, choć trzeba się oczywiście przygotować. Jeśli zdobędzie się trochę forsy i czasu, to potem największy problem stanowią nasze ciasne łby, które jak się trochę otworzą, to potrafią działać cuda.

Advertisement
NAS Analytics TAG

NAS Analytics TAG
Zdjęcia
Advertisement
NAS Analytics TAG
Komentarze 7
Pokaż wszystkie komentarze
Autor: GhastRider90 20/01/2015 23:02

Nooo:)

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Ścigacz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usunięty. Uwagi przesyłane przez ten formularz są moderowane. Komentarze po dodaniu są widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadającym tematowi komentowanego artykułu. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu Ścigacz.pl lub Regulaminu Forum Ścigacz.pl komentarz zostanie usunięty.

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualności

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep Ścigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górę