tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Zdążyć na Nadaam w Mongolii - Ciekawi Świata
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Zdążyć na Nadaam w Mongolii - Ciekawi Świata

Autor: Robert Matraj 2010.07.20, 13:45 4 Drukuj

Wyliczamy, że jeśli średnia prędkość po mongolskich drogach wynosi ok 30 km/h, to trasą przez Bajanchongor i Dalandzadgad nie zdążymy do Ułan-Bator na Naadam. Tak nie może być!

To już druga część relacji z wyprawy do Mongolii. Zapraszamy również do zapoznania się z zapowiedzią oraz pierwszym etapem drogi.

Płonąca opona na granicy z Mongolią

Z Bijska wyruszamy wczesnym rankiem, szkoda czasu na sen, bo przed nami góry Ałtaj. Dzień zapowiada się wspaniale, ale w górach pogoda zmienia się w ciągu kilku chwil. Pierwsze kilometry pokonujemy w deszczu i za chwilę przychodzi czas na słońce. W sama porę, bo żal byłoby stracić tyle niesamowitych widoków. Dolina rzeki Katun, którą jedziemy, jest niezwykła. Dookoła ośnieżone szczyty. Nie ma nic piękniejszego od jazdy motocyklem wśród potężnych gór, szczególnie takich. Ałtaj wygląda, jakby był dziki i niemal nietknięty stopą człowieka.

Mongolia jest już bardzo blisko. Zatrzymujemy się 160 km przed granicą. Zanim wjedziemy do Mongolii, chcę zmienić opony. Wymiana zabiera więcej czasu, niż zakładałem. Okazuje się, że popełniłem błąd. Zbyt ciasno zawinąłem opony stretchem. Po założeniu na felgę w żaden sposób nie dają się napompować. Chłopaki z szinomontażu, w którym zmieniamy opony, mówią, że mają na to rosyjski sposób i nalewają do środka benzyny. Patrzę na nich z niedowierzaniem. Co oni myślą? Że po podpaleniu wybuchnie i sama się założy? Lekko zestresowani patrzymy na płonącą na feldze oponę, kopaną przez 4 rosyjskich fachowców. Niestety rosyjska metoda nie rabotajet.

Zostaje jeszcze jeden sposób.Wkładamy dętki do opon i pompujemy same opony, żeby je rozewrzeć. Po kilkunastu minutach podejmujemy kolejna próbę założenia. Tył wskakuje bez problemu, przód nadal nie chce zaskoczyć. W końcu wpadamy na to, żeby zwiększyć ciśnienie, pompując koło bezpośrednio ze sprężarki. Wszystko kończy się szczęśliwie, ale straciliśmy kilka godzin. Jest już za późno na dalszą drogę. Granica z Mongolią czynna jest tylko do godziny 18:00. Nie ma szans, żebyśmy zdążyli.

Na noc zostajemy we wsi, w której na szczęście jest gościnica. Nie obywa się bez "głębszego" z Rosjanami, którzy w niej nocują. Następnego dnia ciśniemy na mongolską granicę. Tam poznajemy definicję czasu według Mongołów - na jej otwarcie czekaliśmy 1,5 godziny. Ale jesteśmy! Jeszcze tylko formalności.

Pierwsze wrażenia

Od pierwszych kilometrów mongolskie szutry dają się we znaki. Niestety trzeba się odzwyczaić od asfaltu. Mongolia zadziwia nas krajobrazami już przy samym wjeździe. Wielbłądy, jaki i zwiewające przed nami do swoich norek Tarbagany. Pierwszym miastem na drodze jest Tsagaanuur, które przypomina zniszczoną i opuszczoną wieś. Z przewodnika dowiadujemy się, że jest tutaj wiele zrujnowanych budynków starej rosyjskiej bazy. Wszędzie walają się śmieci, skóry i kości zwierząt.

Pytamy o drogę i po raz pierwszy nie potrafimy się dogadać. Nikt nie mówi po rosyjsku, o angielskim nie wspominając. Próbujemy międzynarodowego języka „na migi”. W końcu jakoś udaje nam się dowiedzieć, w którą stronę jechać dalej. Tego dnia pokonujmy przełęcz na wysokości 2700 m n.p.m. i docieramy do Olgiy. Przejazd stromymi szutrami dostarcza nam wielu niezapomnianych wrażeń. Rozbijamy namiot na wzgórzach przed miastem, skąd mamy wspaniały widok na Olgyi położone w dolinie otoczonej górami.

Następnego poranka ruszamy w kierunku Hovd. Zamierzamy zjechać z głównej drogi w okolicy jeziora i miejscowości Tolbo. Chcemy zobaczyć rysunki naskalne. Niestety nie wykonujemy planu. W siatce dróg nie udaje nam się odnaleźć tej właściwej. Poddajemy się po dwóch godzinach poszukiwania. Na pocieszenie zostaje nam piknik na brzegu rzeki. W menu frytki i sałatka z pomidorów i ogórków. Niby skromnie, ale smakuje jak królewski obiad. Z pełnymi brzuchami ruszamy do Hovd.

Droga zmieniają się w zależności od terenu. Większość to ubity szuter z tarką, jakby ktoś całą wiosnę jeździł tu ratrakami. Na jazdę po takiej nawierzchni jest tylko jeden sposób. Przy prędkości 80 km/h tarka przestaje być odczuwalna pod warunkiem, że nie jest za głęboka. W innym przypadku nie ma sposobu na jej łagodne pokonanie. Takich odcinków jest niewiele. Tarka znika gdy wjeżdżamy w wyższe partie gór. Ale to żadne pocieszenie, ponieważ zamienia się w kamienie, a drogę przecinają strumienie spływające z gór. Co chwila musimy się przeprawiać i mamy szczęście, że nie pada. Niektóre są naprawdę trudne. Jeden jest na tyle głęboki i niebezpieczny, że najpierw przenosimy nasze bagaże. Tego dnia pokonujemy zaledwie 150 km.

Zaczyna się ściemniać, a my wciąż jesteśmy na przełęczy Chaszaatijn Davaa. Rozbijamy namiot na granicy parku narodowego Cambagaraw Uul. Mamy przepiękny widok na szczyt o tej samej nazwie (4202 m) przez cały rok pokryty śniegiem. W nocy jest bardzo zimno, ale to nic dziwnego, w końcu nocujemy na wysokości ok. 2400 m n.p.m.

Z burzą piaskową za plecami

Trzeciego dnia zjeżdżamy z gór i robi się cieplej. Kilometry uciekają powoli, bo trudno powstrzymać się od postojów na fotografowanie. Droga biegnie malowniczo położonymi serpentynami, a krajobrazy mieszają się w niesamowity sposób. Trasa to prowadzi przez kamieniste i surowe pustynie otoczone równie surowymi górami, to biegnie wzdłuż rzeki, na brzegach której wyrastają prawdziwe oazy zieleni.

W takiej właśnie oazie robimy sobie odpoczynek. Nad rzeką rośnie jedyne drzewo w okolicy i po bliższych oględzinach domyślamy się, że jest to miejsce kultu. Drzewo obwieszone jest chadakami modlitewnymi, czyli szarfami w rożnych kolorach. Najwięcej jest niebieskich, które wiesza się w intencji oczyszczenia. Nabieramy tu sił przed resztą drogi do miasta Hoyt.

W Hovd po raz pierwszy kosztujemy lokalnych specjałów: białego suszonego sera oraz ajragu (sfermentowanego kobylego mleka). Najedzeni ruszamy do miasta Altaj. Z drogi rozciąga się przepiękny widok na jezioro Char Us Nuur, drugie pod względem wielkości słodkowodne jezioro Mongolii. Oceniamy odległość od jeziora i zjeżdżamy z drogi głównej. Tu czeka nas niespodzianka, to co z góry wydawało się kilkoma kilometrami, zamienia się w dwadzieścia, a nadal nie dotarliśmy do jeziora. Dodatkowo od naszej strony Char Us Naar rozlewa się płytko, tworząc rozległe mokradła i nie mamy szans, aby z tej strony dotrzeć nad jego brzeg. Po raz pierwszy mamy realne wyobrażenie o otaczających nas przestrzeniach. Zawracamy i kontynuujemy drogę do Ałtaj.

Po kolejnych kilometrach na mongolskiej tarce tracimy cierpliwość. Decydujemy, że skorzystamy z jednej z bocznych dróg wyjeżdżonych przez tutejszych kierowców. Jest ich co najmniej kilkanaście i wszystkie kiepskie, ale i tak lepiej taką, niż tarką. W poszukiwaniu jak najlepszej, coraz bardziej oddalamy się od głównej drogi, prowadzącej prawą stroną doliny.

Zaskakuje nas burza piaskowa. Wiatr mamy w plecy, więc jedziemy równo z pustynną zadymą, ale w takich warunkach silnik potrzebuje chłodzenia i co jakiś czas musimy się zatrzymywać. Burza w końcu mija i docieramy do końca naszej drogi przez dolinę.

Dopiero teraz uświadamiamy sobie, że pojechaliśmy niewłaściwą drogą. Nasza główna trasa, z której zjechaliśmy w poszukiwaniu lepszych dróg prowadziła prawą stroną doliny. Niestety burza ograniczyła naszą widoczność i nie dostrzegliśmy, że ta którą wybraliśmy, biegnie po lewej stronie doliny. Utwierdza nas w tym Mongoł z pobliskiej jurty. Nie mamy wyjścia i przecinamy dolinę w poprzek. Odnajdujemy most, ale jest już późno i kilkanaście kilometrów za mostem zatrzymujemy się na nocleg.

Dwoje ludzi, jeden motocykl

Kolejny dzień rozpoczynamy z konkretnym planem. Musimy dotrzeć do Ałtaj. Z nową energią ruszamy. Po 25 km spotykamy pierwszych w tym kraju mototurystów, włoską parę na BMW F800. Na nasz widok, do tego także na jednym motocyklu, nie ukrywają wielkiej radości. I my i oni jesteśmy żywym dowodem na to, że na jednym moto można z powodzeniem podróżować we dwoje choćby do Mongolii.

Two people, one bike! Zaczynamy rozmawiać łamanym angielskim i okazuje się, że Włosi pokonują naprawdę imponującą trasę. Na pożegnanie wymieniamy się adresami stron internetowych. Nasi zapoznani Włosi to 1bike2people4aid.it.

Spinamy się, bo bardzo zależy nam na dotarciu do Ałtaj, ale droga to po prostu katastrofa!

Po głównej, jak zwykle nie da się jechać, wiec co chwilę zmieniamy „pasy” w poszukiwaniu jezdni nadającej się do użytku. Puszczają nam nerwy, a Ania zaczyna mieć dosyć Mongolii. Nawet widoki przestają cieszyć. Gorąco, piach, kurz i kamienie. Ale to jeszcze można znieść. Tylko żeby można było jechać choć z 50km/h!

Po dwunastu godzinach jazdy, w czasie której pokonaliśmy 380 km, docieramy zmordowani do celu. Jechaliśmy średnio trzydzieści na godzinę! Imponujący wynik, a byłby jeszcze gorszy, gdyby nie ostatnie 50 kilometrów po równiutkim jak stół szutrze przygotowanym pod asfalt. Przemknęliśmy przez nie z setką na liczniku.

Najważniejsze, że jesteśmy w Ałtaj

Wyliczamy, że jeśli średnia prędkość po mongolskich drogach wynosi ok 30 km/h, to trasą przez Bajanchongor i Dalandzadgad nie zdążymy do Ułan-Bator na Naadam. Tak nie może być! Zmieniamy plan. Postanawiamy z Ałtaj do UB jechać trasą w pobliżu jeziora Białego, Cecerleg i Karakorum. Dotrzemy na miejsce na czas, trasa jest o wiele bardziej urozmaicona widokowo, a na pustynie Gobi wypuścimy się po Naadamie.

Droga prowadzi nas w kierunku gór Chongay, z wieloma szczytami ponad 3 tys. m n.p.m. Jest w miarę dobra, nadaje się do jazdy, choć występują co jakiś czas piaszczyste odcinki. Na jednym z nich nie udaje się utrzymać motocykla. Popełniam błąd. Zamiast puścić kierownicę i swobodnie z niego spaść, do ostatniej chwili próbuję utrzymać się w pionie. Bezskutecznie. W efekcie motocykl przygniata mi nogę. Na szczęście Ania bezpiecznie ląduje na piasku. Rzekłbym nawet, że z gracją i wdziękiem.

Ze mną jest gorzej. Nie mogę uwolnić nogi. W żaden sposób nie jesteśmy w stanie dźwignąć motocykla. Nawet oboje. Ostatecznie robimy podkop i udaje mi się wysunąć spod maszyny. Noga puchnie, boli jak cholera, ale na szczęście kość jest cała. Będę żył! Na razie nie ma czasu na roztkliwianie się nad sobą. Wciąż jest jeszcze trochę kilometrów przed nami. Wieczorem rozbijamy obóz za Uliastaj. Namiot stawiamy przy rzece, pomiędzy jurtowiskami koczowników.

Przyszedł czas na dokładne oględziny. Kolano jest spuchnięte i wciąż boli. Ania też skarży się na ból kolana. Podczas upadku musiała się uderzyć. Mimo tego, cieszymy się, że skończyło się tylko stłuczeniami. Następnego ranka budzi nas śpiew. Jakiś chłopak konno pędzi zwierzęta na pastwisko w górach, głośno przy tym zawodząc po mongolsku.

Do Jeziora Białego mamy jakieś 400 km, więc nie tracimy czasu i gonimy przede siebie. Nie możemy się jednak oprzeć. Zatrzymujemy się co raz i robimy zdjęcia. Podczas jednego z postojów napotykamy stado sępów. Leniwie przechodzą przez drogę. Znad rzeki kierują się na wzgórze nieopodal. Obserwujemy je przez chwilę. Obsiadają wzgórze i zaczynają się wygrzewać w porannym słońcu. Ruszamy dalej.

Trasa nad jezioro to przede wszystkim jazda przez góry Changaj. Niesamowite wrażenie, szczególnie, gdy droga jest po prostu wyryta w zboczu góry. W Tosoncengel, najzimniejszym mieście Mongolii mamy nieplanowany postój. Z powodu braku prądu nie możemy zatankować. Po dwunastu godzinach jazdy, o zmierzchu i w deszczu docieramy wreszcie do jeziora Terchijn Cagaan Nuur. Nie ma już czasu na szukanie innego noclegu, więc rozbijamy namiot.

W koczowniczej jurcie

Następnego dnia od rana pada i raczej nie zapowiada się na lepszą pogodę. Nie narzekamy. Choć postój jest przymusowy, to potrzebujemy odpoczynku. Czekamy w namiocie, aż się wypogodzi.

Kiedy w końcu deszcz przechodzi, wyruszamy na sesję zdjęciową i poszukiwanie obiadu. Liczymy na smażoną rybę. Pytamy w pierwszym obiecująco wyglądającym Ger Campie. W odpowiedzi słyszymy, że nie ma najmniejszego problemu. Jest jezioro, jest ryba. Czekamy na posiłek godzinę, może dwie… trudno powiedzieć. Tutaj czas nie ma większego znaczenia. Jest go jednak tyle, żeby z powodzeniem zgłodnieć.

Czekając dochodzi do nieoczekiwanego spotkania. Z konnej przejażdżki wracają Basia i Krzysiek z Polski. Oczywiście natychmiast się zaprzyjaźniamy. Namawiają nas na przejażdżkę na konikach, ale wahamy się. Jesteśmy głodni!

W końcu staje przed nami ciepły posiłek, który przerasta nasze możliwości. Po takiej trasie i sposobie żywienia w drodze, nie jesteśmy w stanie wcisnąć w siebie nawet standardowej porcji. Po obiedzie decydujemy się na konie. Szef gercampu obiecuje, że będą za 5 minut. Trzeba czekać godzinę, po której znów słyszymy: 5 minut! Oczekiwanie wykorzystujemy na negocjację ceny za nocleg w jurcie. Dostajemy okazyjną cenę, tylko po 5 tysięcy za osobę na noc. Ponoć jakaś awaria.

W oczekiwaniu na konie, których wciąż nie widać na horyzoncie, przeprowadzamy się do jurty. Jest pięknie wykonana i bogato zdobiona. Nasze koniki pojawiają się. Są małe i boję się, że będę ciągnął stopami po ziemi. Wyruszamy na zwiedzanie Jaskini Żółtego Psa, Jaskini Lodowej oraz Jaskini Jednego Człowieka. Mamy stad przepiękny widok na wygasły wulkan Chorgo i ogromne pole lawy, która utworzyła na rzece przegrodę, co doprowadziło w efekcie do powstania jeziora Terchijn Cagaan Nuur. Wieczór spędzamy w towarzystwie Basi, Krzyska i Czyngischana. Wieczorem robi się bardzo zimno, wiec z kolejną butelką Czyngisa przenosimy się do jurty nowych znajomych. Idziemy spać bardzo, bardzo późno.

Przez cały kolejny dzień odpoczywamy, leczymy rany i zbieramy siły na dalszą trasę. Czeka nas jazda do Karakorum. To jakieś 400 km. Ruszamy z samego rana następnego dnia. Boss gercampu gwarantuje nam oczien priekrasnyj dien, ale pogoda nie dotrzymuje jego obietnicy. Grad, burze, deszcz.

Po drodze mijamy malowniczy przełom Czuluut Gol. Zatrzymujemy się na odpoczynek, w tym samym momencie zaczyna okrutnie parzyć słońce. Pogoda zmienia się średnio co godzinę. Z upału przechodzi w gradobicie albo ulewny deszcz. Na szczęście gradowe chmury nas omijają, pozostawiając za sobą jedynie pobielone wzgórza. Gdzieś w okolicy jest Modrzew o Stu Konarach. Drzewo otaczane przez miejscowych kultem, ale niestety nie możemy go znaleźć. Później dowiadujemy się, że ktoś go podpalił i drzewo spłonęło.

Zajeżdżamy do Cecerleg, w którym obowiązkowo zwiedzamy klasztor Zajayn Churee z muzeum Ajmaku. Potem ruszamy dalej. Niebo cały czas zasnuwają deszczowe i gradowe chmury. Chcemy jeszcze dziś dojechać do celu, ale nie będzie to łatwe. Do pokonania mamy jeszcze wiele kilometrów, pogoda nie sprzyja, znowu pada, przechodzą burze z piorunami. Spływająca z okolicznych wzgórz woda, zamienia drogi w rwące, błotne potoki. Dodatkowo prowadzi po zboczach wzgórz i nachylenie jest spore. Jej pokonanie jest czasochłonne i skomplikowane. Jazda na pierwszym biegu z minimalną prędkością to często jedyna opcja.

Do Karakorum docieramy około 23:00. Wciąż pada. Potrzebujemy się rozgrzać, więc znajdujemy gercamp w rozsądnej cenie. W jurcie musimy rozpalić ogień w piecu typu koza. Jesteśmy w Ajmak Oworchangaj, miejscowości otoczonej przez stepy, na których trudno o drewno. Za opał służą nam kozie bobki. Nie narzekamy. Jesteśmy zmoknięci i zziębnięci. Liczy się tylko ogień i ciepło.

Rano zwiedzamy Karakorum. Ze stolicy mongolskiego imperium zostały jedynie kamienne żółwie strzegące niegdyś bram miasta. Nie przepuszczamy okazji i zwiedzamy także Erdene Dzuu, klasztor otoczony murem ze 108 stup.

Z Karakorum ruszamy do Ułan-Bator. Jednak wciąż dokuczające obrażenia decydują o postoju. Zatrzymujemy się około 80 km za Karakorum, w pobliżu wydm Mongol Els. Nocujemy w przydrożnym barze. Dostajemy pokój z wielkim mongolskim łożem. Jesteśmy sami, ale łóżko mogłoby pomieścić pewnie 15 osób. Ania zaprzyjaźnia się z mongolskim chłopcem. Przegląda z nim zdjęcia w aparacie. Rozmawiają o zwierzętach na fotografiach, każde w swoim języku. Zabawne, bo doskonale się rozumieją. Nie jestem gorszy w kontaktach z tubylcami. Przy pomocy rozmówek mongolskich zamawiam pieczone ziemniaki z surówką. Leniuchujemy cały dzień. Dociera do nas jak bardzo potrzebujemy odpoczynku, więc korzystamy ile się da. Z samego rana ruszamy do Ułan-Bator. Tym razem obowiązkowo musimy tam dotrzeć.

Nadaam

Następnego dnia plan się zmienia. Z rana wdrapujemy się na wydmy. Nie są może jakiejś imponującej wielkości, ale i tak jest ciekawie. Rozciąga się z nich wspaniały widok na całą okolicę. Przychodzi czas na ruszenie w trasę.

Po drodze trafiamy na lokalny Naadam. Nie możemy się nie zatrzymać. Obserwujemy wyścigi konne, których trasa przebiega częściowo wzdłuż naszej drogi. Czekamy na jeźdźców z niecierpliwością. Pojawiają się! Większość z nich to małe dzieci ubrane w kolorowe stroje narodowe. Obserwujemy ich przez chwilę i ruszamy dalej, w kierunku stolicy. Jest zimno, ciągle pada deszcz a w dodatku na pewien czas kończy się asfalt. Ostatnie 30 km pokonujemy po zajeżdżonym stepie, który po deszczu jest błotnistą i śliską mazią. Gdzie jest te 2,5 tys. km asfaltu w Mongolii, o którym czytaliśmy?!

W końcu docieramy na miejsce. W mieście potworny ruch na ulicach. Przejazd przez miasto to ekstremalne doświadczenie. Wszystkie pojazdy, które nie mieszczą się na ulicy, wciskają się na pobocze, tworząc dwa kolejne pasy po każdej ze stron. Jedziemy chodnikami, poboczem, parkingami, przez stacje benzynowe, byle tylko jak najszybciej dotrzeć do naszego hostelu (Gana's Guest House).

Po trzech godzinach dramatycznej walki docieramy do celu. Niestety okazuje się, że nasz nocleg jest w gerze, w dodatku śmierdzi w nim starymi skarpetami. Koszmar. A mieliśmy odpocząć. Ładnie wyglądało tylko w Internecie. Jak najszybciej bierzemy prysznic, zostawiamy bagaże i ruszamy na zwiedzanie miasta. Na jednym ze skrzyżowań spotykamy Krzyśka z Baśką.

W Ułan Bator zatrzymujemy się na trzy dni. Przede wszystkim dlatego, że w tych dniach odbywa się Nadaam, czyli jedno z ważniejszych wydarzeń i świąt w Mongolii. W Ułan-Bator zaczyna się od przepięknej ceremonii otwarcia. Stadion pęka w szwach. Przybyło mnóstwo Mongołów oraz turystów. Szkoda tylko, że większość widowiska zasłaniają dziennikarze i fotografowie.

Po ceremonii otwarcia przychodzi pora na zmagania zapaśników, ale widok znów przesłaniają dziennikarze i paparazzi. Decydujemy się obejrzeć finały w TV w jednym z ogródków piwnych w centrum miasta. Przynajmniej będziemy mogli dokładnie przyjrzeć się tej jedynej w swoim rodzaju konkurencji.

Zdecydowanie lepiej czuliśmy się podczas zawodów łuczniczych, które odbywały się poza stadionem. Można było wczuć się w atmosferę, dzięki bliskości i bezpośredniemu kontaktowi z łucznikami. W wyścigach konnych uczestniczą przede wszystkim dzieci, w zapasach siłują się mężczyźni, za to w zawodach łuczniczych zmagać się mogą mężczyźni i kobiety. Zawodnicy ubrani są w narodowe stroje. Za tarczę służą im okrągłe drewniane klocki ułożone rzędem na ziemi. Przy każdym z nich stoją sędziowie, którzy śpiewem i gestami informują o celności strzału. Im strzała jest bliżej środka, tym śpiewy są bardziej donośne. Najwyżej punktowane jest trafienie w dwa małe czerwone klocki umieszczone na samym środku.

W ostatnim dniu święta oglądamy na placu Suche Batora barwny pochód ludzi w tradycyjnych strojach, które różnią się w zależności od Ajmaku, z którego pochodzą ich właściciele. Zakończeniu Nadaam towarzyszą różne imprezy, z których zaskakuje nas występ zespołu Istebna z Istebnej w Polsce! Okazuje się, że w tym roku obchodzi się także 60. rocznicę stosunków dyplomatycznych pomiędzy Polską, a Mongolią. W życiu nie pomyślelibyśmy, że przejedziemy tyle kilometrów, by uczestniczyć w występie polskiego zespołu.

Cały następny dzień przeznaczyliśmy na organizację i przygotowanie do dalszej trasy. Na tą chwilę przejechaliśmy w sumie 12 115 km, w tym 2310 po Mongolii, z czego jakieś 300 po asfalcie. Motocykl sprawuje się bez zarzutu. Cala trasę robimy na oponach TKC 80. Na pierwszym komplecie, głównie po asfaltach zrobiliśmy ok. 9500 km i można by zrobić jeszcze więcej. Drugi komplet założony przed Mongolią jest już w 2/3 zużyty. Może jednak wystarczy do końca.

Z Ułan-Bator mamy jakieś 600 km do Dalandzadgad. Stamtąd wyruszymy na wydmy Chongoryn Els, klify Bajandzag i kanion Jolyn Am, na którego dnie nawet w środku lata zalega gruba warstwa lodu. Wszystko powinno nam zająć jakieś cztery dni. Potem przez Ułan-Bator ruszymy do Irkucka w Rosji. Mamy nadzieję, że dotrzemy tam w okolicach 21-22. lipca.

Szczegóły wyprawy znaleźć można na stronie Ciekawych Świata, a ciąg dalszy relacji nastąpi.

Advertisement
NAS Analytics TAG

NAS Analytics TAG
Zdjęcia
Altaj mongoliaMongolia 2010 Ciekawi Swiata
w drodze do altajMongolia 2010 Ciekawi Swiata
przeprawa przez rzekeMongolia 2010 Ciekawi Swiata
Erdene DzuuMongolia 2010 Ciekawi Swiata
Frytki na trasieMongolia 2010 Ciekawi Swiata
AltajMongolia 2010 Ciekawi Swiata
drzewo z chadakamiMongolia 2010 Ciekawi Swiata
GandanMongolia 2010 Ciekawi Swiata
gora Cambagara w UulMongolia 2010 Ciekawi Swiata
hovdMongolia 2010 Ciekawi Swiata
Jezioro Terchijn Cagaan NuurMongolia 2010 Ciekawi Swiata
jurty w AltajMongolia 2010 Ciekawi Swiata
lokalny NaadamMongolia 2010 Ciekawi Swiata
mostMongolia 2010 Ciekawi Swiata
Na konikachMongolia 2010 Ciekawi Swiata
pierwszy widok na mongolieMongolia 2010 Ciekawi Swiata
Rzeka Katun AltajMongolia 2010 Ciekawi Swiata
paradaMongolia 2010 Ciekawi Swiata
Komentarze 2
Pokaż wszystkie komentarze
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Ścigacz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usunięty. Uwagi przesyłane przez ten formularz są moderowane. Komentarze po dodaniu są widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadającym tematowi komentowanego artykułu. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu Ścigacz.pl lub Regulaminu Forum Ścigacz.pl komentarz zostanie usunięty.

motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG
Zobacz również

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualności

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep Ścigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górę