Moto Italia - epicka podró¿ przez W³ochy
Przerwa dla rodziny
Następnego dnia wstajemy trochę później niż zwykle. Dziś przylatuje do mnie żona z dziećmi, mamy zarezerwowany pobyt na kempingu w Baia Domizia. Litwin z Olkiem o 10 jadą do serwisu Ducati w Neapolu, bo znów poluzowane jest tylne koło. Okazuje się, że zużyta jest podkładka – wymieniają za 30 euro, dokręcają koło i moto znów jest w pełni sprawne.
Pakuję się i jadę odebrać rodzinkę na lotnisko, a reszta rusza na podbój Wezuwiusza. Tam trafiają na mgłę i chmury, ale samo wejście na tą górkę to ogromna atrakcja i mimo tego coś udaje się zobaczyć.
Kolejnego dnia umawiamy się na wspólne spotkanie na Polskim Cmentarzu Wojennym na Monte Casino. Ekipa ma 90 km dojazdu w drodze na Rzym, a my z Baia Domizia tylko 50. Pod bramą cmentarza jesteśmy na godzinę 11. Chłopaki wyśmiewają się ze mnie, gdy widzą jak wysiadam z samochodu. Nie ukrywam, dziwnie mi i szukam wśród ich sprzętów mojego zygzaczka, który został na kempingu. Przy wejściu na cmentarz spotykamy przemiłą panią przewodniczkę w dodatku Polkę.
Z zaciekawieniem słuchamy opowieści o historii tego miejsca, które robi ogromne wrażenie. Pochowano tam ponad 1000 Polaków. W zwiedzaniu nie pomaga temperatura. Żar leje się z nieba, jest dobrze ponad 30 stopni. Następnie przemieszczamy się kilkaset metrów dalej do Klasztoru Benedyktynów, położonego 519 m n. p. m. i założonego w 529 roku.
Tę budowlę również warto zwiedzić. Nam udaje się nawet zakupić butelkę grappy robionej na miejscu. O 15 nadchodzi czas rozstania i kumple lecą autostradą prosto do Rzymu, a my, rodzinnie jedziemy na wybrzeże do miasteczka Marina di Minturno zażyć morskiej kąpieli. Druga część dnia zdecydowanie bardziej podoba się naszym dzieciom i na kemping oddalony 10 km wracamy o 20. Ekipa natomiast wynajmuje w Rzymie apartament, żeby być bliżej miasta i oczywiście wieczór dla nich kończy się dobrą imprezką. Mówią, że Rzym nocą zachwyca.
W objęcia wulkanu
11 czerwca, zaraz po śniadaniu, jedziemy zwiedzać ruiny starożytnych Pompejów. Dojazd zajmuje nam około godziny, po drodze mijamy panoramę Neapolu. Na miejscu jedyną opcją pozostawienia auta lub motocykla są płatne parkingi. Co chwila wyskakuje na drogę parkingowy i zaprasza do wjazdu. Eksplozja Wezuwiusza w 79 r. nie zniszczyła miasta. Wręcz przeciwnie – pokryła go 6-metrową warstwą odłamków skał, popiołów i kawałkami zastygłej lawy, zachowując dla naszych pokoleń miasto niemalże w nienaruszonym stanie.
Zaskakuje nas też powierzchnia zabudowań, między którymi można było się poruszać. Żeby wszystko obejść na spokojnie, na pewno trzeba poświęcić cały dzień. Nie chcemy katować dzieci, choć i tak są dzielne bo upał jest niesamowity. Udaje się zobaczyć ważniejsze miejsca. Następnym celem jaki obieramy w tym dniu jest sam Wezuwiusz. Po przerwie na obiad i lody jedziemy wijącą się ku górze drogą, aby dotrzeć do podnóża wulkanu. Auto trzeba zostawić trochę wcześniej (nie dotyczy motocykli) by przesiąść się do busa, który zawozi w miejsce początku pieszego szlaku do krateru.
Ścieżka jest dość stroma i miejscami słabo utwardzona, za to widok na zatokę neapolitańską z wysokości 1200 m n. p. m. cudowny. Trafiamy pogodę bez chmur, przez co jeszcze bardziej jesteśmy zadowoleni z tej wspinaczki. Wejście na szczyt zajmuje nam ok. 30 min. Ekipa w Rzymie od rana też zwiedza, zaczynając od Koloseum, przez wąskie uliczki miasta, pełne starożytnych zabytków. Dużą atrakcją jest Fontanna di Trevi – najbardziej znana w Rzymie, gwiazda wielu filmów. Na koniec odwiedzają również Watykan.
Kolejny dzień przynosi kolejne atrakcje. Grupa z Rzymu startuje z rana w stronę Pizy. Mila i Tomek odbierają niepokojący telefon od siostry Mili, która trafia do szpitala. Decyzja jest błyskawiczna – wracają do domu. Tuż za Rzymem rozjeżdżają się i mamy dwa motocykle i 3 osoby mniej. Jak to się mówi, życie.
Reszta strzela sobie fotkę pod krzywą wieżą w Pizie i decyduje, że jadą na kemping do La Spezii, ponieważ mają duży zapas czasu. Ja wieczorem pakuję motocykl, żeby wczesnym rankiem być gotowym do drogi.
Zmiana planów
Budzik na 4.10 i o 4.30 startuję gonić ekipę. Jest jeszcze ciemno i pierwsze kilometry jadę ostrożniej. Kieruję się na autostradę E80, ciągnącą się wzdłuż wybrzeża. Włosi stawiają dużo skrzynek na fotoradary i do końca nie wiadomo która jest załadowana. W drodze łapię się na konkretny deszcz, a właściwie oberwanie chmury. Leje tak mocno,że muszę zrobić przystanek, bo jechać się nie da.
Po 560 kilometrach docieram do Lerici na kemping Maralunga o godzinie 11. Chłopaki akurat pakują namioty. Bardzo fajne miejsce kempingu na wysokim klifie, z którego można wskoczyć prosto do morza. O 12 jestesmy gotowi do dalszej drogi. Jedziemy przez La Spezię i dalej trasą turystyczną przez Park Narodowy Cinque Terre, na który składa się pięć miejscowości znajdujących się na południowym krańcu riwiery liguryjskiej. Kolorowe miasteczka położone na wysokich nawet na 100 m klifach robią niesamowite wrażenie. Cała trasa przez park jest ciekawa i na pewno warto nią przejechać.
Tutaj też następuje mała zmiana planu. Mieliśmy jechać na nocleg do Pisogne, ale wspominając wyprawę sprzed 2 lat, wszyscy jesteśmy zdania, że trzeba znów odwiedzić Lago di Garda. Zmieniamy cel w nawigacjach, tym razem na Limone, ponieważ ostatnio tam nie dotarliśmy, a słyszeliśmy, że miejsce warte jest odwiedzenia. Na kempingu nad Gardą jesteśmy o godzinie 20.
Tym razem zamiast namiotów, wybieramy domek. Cenowo nawet nie wychodzi dużo drożej od miejsca na polu namiotowym. Tego dnia zrobione jest wspólnie 300 km, a ja dodatkowo 600. Udany dzień!
Po rozpakowaniu, spacerkiem odwiedzamy centrum Limone, lecz to spokojne miasteczko przy samym jeziorze, wśród wysokich skał już około godziny 22 zamiera. Pakujemy się do taxi i 10 minut później zajeżdżamy do Riva del Garda. Z tego co pamiętamy tam trochę więcej się dzieje w godzinach późno wieczornych. Odwiedzamy parę barów, a w jednym z nich spotykamy nawet kolesia, którego poznaliśmy w 2016r. Na kemping wracamy o drugiej.
Na relaksie
Trzynasty dzień wyjazdu to totalny relaks. Wstajemy o 11 i jemy śniadanie w restauracji na miejscu z przesympatyczną obsługą. Kąpiemy się w bardzo czystym jeziorze i do 15 leżakujemy przy kempingowym basenie. Potem ruszamy motocyklami na małą wycieczkę. Droga wzdłuż jeziora jest bardzo przyjemna, kręta, przebiega przez tunele drążone w skałach i dostarcza pięknych widoków.
Zatrzymujemy się w Riva del Garda i odwiedzamy naszego włoskiego kolegę Michaela. U niego też coś jemy i pijemy dobrą kawę, bo prowadzi przy promenadzie „Mini White Bar”. Dalej jedziemy przez Torbelone do Malcesine, średniowiecznego miasteczka położonego przy wschodnim brzegu jeziora. W powrotnej drodze na kemping zajeżdżamy jeszcze na parking w centrum Limone.
Ciekawostką są skrzynki ustawione przy miejscach dla motocykli. Można tam za 1 euro można zostawić kask czy kurtkę. Na kolację z Litwinem i Olkiem jedziemy taksówką do restauracji Gallo, którą polecał Mike, a właścicielką jest Polka. Bardzo dobry wybór. Polecamy. Spotkaliśmy też Polaka, który na stałe mieszka w Riva del Garda. Proponuje podwózkę do fajnego pubu w Torbelone. Tam schodzi nam do trzeciej.
15 czerwca musimy od rana się pakować i ruszać w kolejną trasę. Żegnamy się z Olem, ponieważ on wraca tego dnia prosto do Aigle i ma do pokonania tylko 450 km. Ciężko się rozstać, ale o 10 startujemy. Na pierwszy etap mamy do przejechania 170 km do Bormio, skąd zaczyna się słynne Passo dello Stelvio.
Znów Stelvio
Jedziemy przez Passo Tonale, Passo di Gavia, Madonnę di Campiglio. Widoki są nam już znane, ale przez Alpy przejeżdża się z taką przyjemnością, że wracać można tutaj setki razy. Na Stelvio ostatnio pogoda wtedy nie dopisała, było mokro i pochmurno. Liczymy, że teraz trafimy na piękną, słoneczną aurę. Udaje się, ani jednej chmurki. Wspinamy się na szczyt przełęczy jakbyśmy jechali tędy pierwszy raz. Widoki są nie do opisania. Tam trzeba być.
Na górze jemy obiad, kupujemy drobne pamiątki i o 17 jedziemy w kierunku Garmisch Partenkirchen, gdzie zaplanowany jest nocleg. Cały czas jedziemy krętymi drogami omijając autostrady. Austria również bez winiet, ponieważ ciekawiej jechać bocznymi drogami, zaliczając kolejną przełęcz – Fern Pass. Austria ma szerokie drogi o dużo lepszej nawierzchni niż Włochy. Ciśniemy średnio tempem 160 km/h i o 21 wjeżdżamy do Garmisch.
Po kolacji w „Asia World” szukamy noclegu nastawiając się na motele lub wynajem pokojów. Niestety, wszystko w normalnych cenach jest zajęte, a płacić 100 euro/os za parę godzin snu nie chcemy. Siły jeszcze są, więc decydujemy się jechać dalej w kierunku Polski. Od razu za miastem zaczyna się niemiecka autostrada i, pomimo że jest ciemno zwiększamy tempo. Przed północą dojeżdżamy do Monachium, ale tam też miejsca dla nas nie ma. Pozostaje nam nocleg w namiocie. 30 km za miastem znajdujemy małe jeziorko i tam, zupełnie na dziko rozbiliśmy namioty.
W stronę Polski
Nadchodzi ostatni dzień MotoItalii. Czas zdecydowanie pędzi za szybko. O 7.30 budzi nas szum lądujących samolotów. Wychodzi na to, że rozbiliśmy się nieopodal lotniska. Szybko się pakujemy i o 8.15 jesteśmy na autostradzie. Na pierwszej stacji tankowanie i śniadanie. Dalej w cztery sprzęty jedziemy szybkim tempem od tankowania do tankowania, średnio co 180 km ze względu na pojemność zbiornika Panigale. O 16 wjeżdżamy do Polski, następnie w miejscu szlifa, który zaliczył Hubert, robimy sobie pożegnalną fotę, a i Kaszub przybija pionę, bo wraca prosto do Wejherowa.
Do Kołobrzegu zajeżdżamy na 18. Licznik przebiegu w mojej Kawie po dwóch tygodniach jazdy pokazuje 5720 km. Moja rodzina też wraca tego dnia z Neapolu i w domu są godzinę po mnie. Wszystko na czas i zgodnie z planem!
Podsumowując…Zaliczyliśmy kolejną, wspaniałą przygodę na dwóch kołach w super towarzystwie i mega dobrej atmosferze. Pogoda dopisała, tych przelotnych opadów można nawet nie liczyć. Motocykle po raz kolejny dały radę, choć Litwin trochę miał nerwa przez tylne, luzujące się koło. Pomimo tego, jak cała reszta był zadowolony ze zrobionych kilometrów, tym bardziej że pakując się na te „trochę” motocykla, jakim jest Panigale udowodnił, że nie ma rzeczy niemożliwych. Spotkaliśmy się z opiniami, że dalsza wyprawa na typowym sporcie nie może się udać. Runda po Włoszech przyniosła nam nowe doświadczenia. Pewne jest, że Włosi lubią motocykle i zdarzyło się podyskutować z niejednym na ten temat.
Zauważyliśmy też, że na drogach część tamtejszych kierowców czuje się jak na torze wyścigowym, nie tylko na autostradach, ale na podrzędnych, lokalnych ulicach. Bez znaczenie przy tym, czy prowadzą starą Pandę, czy nowe Alfa Romeo. Trzeba było na takich uważać, bo za wszelką cenę musieli wyprzedzać. Jak już wspominałem wcześniej, trafialiśmy na naprawdę dobre jedzenie i trzymamy się zdania, że Włosi pizzę i spaghetti potrafią sporządzić. Do tego ciabatty, piadiny, dobre wędliny, sery. Nie trafiliśmy na gburowatych, czy nieprzyjemnych Włochów. Raczej wszyscy uśmiechnięci i pozytywnie nastawieni do reszty. Oczywiście czas sjesty ponad wszystko.
Generalnie cała trasa przebiegła zgodnie z planem, może z małymi zmianami, które wyszły po drodze. Pozostaje jeszcze raz podziękować całej ekipie za wspólnie spędzony czas i nic tylko razem planować wyjazd w 2020! Wstępnie myślimy o Grecji lub Turcji, może o Wielkiej Brytanii.
|
Komentarze 1
Poka¿ wszystkie komentarzehttps://www.youtube.com/watch?v=XsWHx2MWfgk&fbclid=IwAR3yJMDfEpk9drpxw3I19ziK8ElI-yJR_q-CHR5uVx3L4xYz0yuZomkpFi4
Odpowiedz