tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Zdobyć świat motocyklem - przygoda życia
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Zdobyć świat motocyklem - przygoda życia

Autor: Tobiasz Kukieła 2015.02.12, 09:56 8 Drukuj

Od redakcji: Mówiliśmy to już wiele razy. Podróż dookoła świata to motocyklowe ultimatum. Nie ma nic bardziej  pociągającego, ekscytującego, wspaniałego i pożądanego niż wybranie się na dwóch kołach dookoła globu. To doświadczenie, które zostanie już z Tobą na zawsze, którego nie wymażesz z pamięci i do którego będziesz wracał w chłodne, zimowe wieczory. Pierwszą część relacji Tobiasza mieliście okazję już czytać. Czas na kolejną. Ta lektura wprawi Was w stan, który w redakcji nazywamy Turystycznym Głodem. Czytacie na własną odpowiedzialność. Po wszystkim będziecie chcieli pojeździć. Gwarantujemy.

Pożar na pokładzie

Po południu zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Śmierdzi spalenizną - przecież to nie możliwe, żeby znów zapaliła się boczna torba! Jest naprawdę dobrze odizolowana. Pech chciał, że była to torba centralna, znajdująca się za plecami Ali. Teoretycznie to nie było możliwe - jednak stało się. Spaliła się część ubrań, kosmetyczki - nawet szczoteczka do zębów czy Ali tusz do rzęs. Straciliśmy ręcznik, koszulki, telefon i jeszcze parę innych pierdół. Tak to pierdoły - bo zapaliła się nawet teczka z dokumentami! Na szczęście paszporty mieliśmy przy sobie. Pech chciał, że dokumenty od motocykla były w teczce - udało się odzyskać część z nich. Dowód rejestracyjny w części zalał się stopionym plastikiem, co uniemożliwiało (w europejski sposób) odczytanie dokumentu. A więc mamy problem. Musieliśmy jeszcze mocniej przyspieszyć naszą podróż i jak najszybciej dojechać do granicy z Argentyną, aby sprawdzić czy w ogóle z takimi papierami nas przepuszczą przez granicę.

Ciężkie dni

Ranek nadal nie był dla nas najlepszy. Ciężkie, deszczowe, wilgotne powietrze przytłaczało nas, a humor po ostatnich wydarzeniach z płonącą torbą nadal nie powrócił. Wtedy po raz pierwszy powiedziałem, podczas tego wyjazdu: "Ala, jak sprawy zajdą za daleko, jeśli będziesz zmęczona, będziesz miała dość - jedziemy na lotnisko - polecisz do domu. Najwyżej przylecisz do mnie za jakiś czas - jak będę już w USA".Ala to jednak twarda babka i nadal się ze mną męczy, choć z perspektywy czasu widać, że to była chwilowa zniżka formy. Tego typu problemy, są w zasadzie najłatwiejsze do rozwiązania. Potrzeba po prostu czasu i sprawa zanika, gdzieś w odległych zakątkach naszych umysłów. Najłatwiej jest zawsze położyć się spać - następnego dnia, życie zawsze wydaje się łatwiejsze. Tym razem szybko wskoczyliśmy na motocykl i pognaliśmy ile sił w naszym małym silniczku, wprost do Kurytyby. Miejsca, gdzie po drugiej wojnie światowej znalazło się wielu Polaków i Ukraińców. Co do tej historii, to pozwolicie, że nie będę jej komentować. Bliska obecność Niemców, którzy również uciekli po drugiej wojnie światowej jest dla mnie wystarczającym wyjaśnieniem. Gadać z nimi nie mam ochoty, ani chęci - szkoda czasu, moje życie jest na to za krótkie. W Kurytybie spędziliśmy trzy fajne dni. To był odpowiedni czas na regenerację sił, pranie i ogarnięcie reszty sprzętu. Pracy było co niemiara. Na szczęście mieliśmy super nocleg i towarzystwo szalonego kota - to skutecznie rozładowało atmosferę. Zwiedziliśmy ogród botaniczny i ogólnie miasto. Cóż nie urzekło mnie, ot kolejna duża aglomeracja, choć czasami miło jest zobaczyć polskie nazwisko na banerze jakiejś firmy.

Płatne drogi

Kurtybę opuściliśmy dość szybko. Ruszyliśmy w kierunku Foz do Iguacu. Droga przed nami była daleka - to około 700 km. Mieliśmy duży problem z wyznaczeniem trasy przejazdu. Główna droga jest płatna - to dość duży wydatek. Na trasie znajdziecie 9 bramek, a każda to koszt 7-8 zł. Inne drogi nie istnieją - przynajmniej asfaltowe. Podjęliśmy decyzję o podróży drogami gruntowymi. Bardziej z chęci zobaczenia pięknych krajobrazów Brazylii niż faktów ekonomicznych. Nie zdziwiłbym się jeśli wydaliśmy więcej pieniędzy na tą podróż. Jazda w terenie jest mozolna, motocykl dużo pali, a i kilometrów zrobiliśmy więcej. Zresztą co ja gadam, jaka ekonomia, szuter to zawsze szuter - jest fajniejszy i koniec kropka! Po drodze do nadgranicznej miejscowości mieliśmy jeszcze jeden punkt. Nocleg w małej miejscowości tuż przy trasie naszej podróży. Kolonia  Jardozinho. To też ciekawa historia! Ala napisała do kogoś na portalu Couchsurfingowym w sprawie noclegu, nikt się długo nie odzywał, aż w końcu odezwał Cezar. Napisał, że niestety nie może nas przyjąć bo jest w podróży, ale zapyta się brata - co prawda nie jest couchsurferowcem, ale może Wam pomoże.

Marcio i Taczi

W ciągu kilku godzin dostaliśmy zaproszenie do Marcio i Tatiany - przewspaniałych ludzi. Ugościli nas tak, jak tylko moglibyśmy sobie wymarzyć! Choć oczywiście nie obyło się bez przygód. Dostaliśmy ich adres, ale niestety, ani nasza nawigacja, ani google nie widział, podanego miejsca. Marzio przewidział tą sytuację i zostawił nam również numer telefonu. Mamy jednak problem z telefonem i nie możemy nigdzie dzwonić. Chodzi o komplikację z wybieraniem numeru. W Brazylii oprócz standardowego numeru, trzeba wybrać tysiąc możliwości różnych numerów kierunkowych i chyba nigdy nie rozgryziemy tej zagadki - kiedy i jaki numer gdzie - to szalone! W dodatku zależne jest to jeszcze od naszego numeru Ta młoda para to Cudowni Brazylijczycy w środku miejscowości, do której po II wojnie uciekli Niemcy. Znaleźliśmy się w gnieździe os: Mur Pruski, niemiecka dachówka, trawa przystrzyżona pod centymetr - to tu, tutaj powinny się znaleźć dawno temu tajne służby krajów europejskich - choć brzmi to źle, Ci ludzie powinni zostać rozliczeni. Ta buta trwa do naszych czasów! Uciekinierzy, starej daty nie mówią po Portugalsku, mówią tylko w jęz niemieckim, a na ulicach znaki również są w jęz niemieckim! Po kilku dniach znaleźliśmy się na rogatkach Foz do Iguazu. Byliśmy już od kilku dni umówieni z Gabrieli, pierwszą dziewczyną, która nas ugościła podczas tego wyjazdu. Gabrieli okazała się bardzo miłą i uśmiechniętą osobą, choć osobiście miałem wrażenie, że jest nieco szurnięta. Rodzina Gabi od wielu lat prowadziła firmę transportową. Cała jej rodzina skupiona była na pracy przy ciężarówkach, a tych mieli naprawdę dużo. Spędzanie całych dni z mechanikami, musiało się odbić na jej psychice - bez dwóch zdań. Cała rodzina większość czasu spędzała na bazie i właśnie tam się umówiliśmy. Dojazd do tego miejsca był bardzo prosty bo ich firma znajdowała się na wjeździe do miasta. Trafiliśmy jak po sznurku.

Po kilku minutach, jechaliśmy za samochodem naszej nowej gospodyni wprost do jej domu. Ten dzień spędziliśmy leniąc się, odpoczywając i uciekając od gorąca, który wylewał się tego dnia ze słońca. Wieczorem rodzina Gabrieli urządziła grilla, więc spać poszliśmy nieco zrelaksowani. 

Podczas wieczerzy, dojrzałem wiszący na gwoździku wbitym w filar dachu, Camelbag FOX- ktoś tu jeździ na crossie....Szybko doszliśmy do konkluzji, pojutrze jedziemy razem dziczyć w teren - już mi się tu podoba. Terenowym motocyklistą okazał się brat Gabi, który dosiadał KTMa, ja z nim na naszej kaczce mogłem co najwyżej poudawać, że jeżdżę, ale teren to teren - nie maszyna się liczy, a zacięcie! Podczas rozmowy okazało się, że Duda posiada odrestaurowanego ogórka i Garbusa - piękne okazy! Następnego dnia rano wybraliśmy się podziwiać przepiękne wodospady Iguazu. Wycieczka nie była tania, bo bilet za osobę to koszt około 70zl. Warto jednak poświęcić te kilka obiadów w knajpie i zobaczyć coś, czego nigdzie na świecie nie ujrzycie, to miejsce piękne, malownicze i cudowne!

Kiedy wyjechaliśmy w stronę wodospadów byłem jednak do nich źle nastawiony. - To przecież będzie kolejne miejsce z setkami turystów, zgiełkiem i grubymi babami ocierającymi się o mnie, o drących się dzieciach nie wspomnę. Oczywiście dużo się nie myliłem. Na szczęście piękno natury przyćmiło moje uprzedzenia. Przez kilkanaście minut zbierałem zęby z ziemi po tym jak moja szczęka rozbiła się o glebę!

Utopiona kaczka

Duda się zapytał mnie kilka dni wcześniej czy jadę pojeździć z nimi po lesie. PO LESIE! Oczywiście, że jadę, po lesie zawsze. Las okazał się lasem, ale z wytyczonym torem enduro w górach, gdzie dukt przerywała rzeka, strome podjazdy i ogromne kamienie. Kaczka latała z lewej na prawą, czasem do góry nogami, ale finalnie dojechała do celu podróży. Trochę urosłem, bo koledzy Dudy mi na koniec gratulowali, że dojechałem tam takim motocyklem. Z ABSem i na łysych oponach, o braku mocy nie wspomnę. Było miło, ale ja ledwo już stałem na nogach - Od razu pojechałem do mieszkania Gabi, umyć się i poleżeć - dawno nie byłem tak zmęczony - to dobre uczucie, bardzo dobre. Czas jednak nas naglił. Musieliśmy ruszyć przed siebie, bo kolejnego dnia rozpoczynało się nasze 15dniowe ubezpieczenie OC, za które daliśmy dużą kupkę pieniędzy.

Paragwajskie łapówki

Rano wyruszyliśmy z Brazylii i przejechaliśmy przez cały Paragwaj, aż do Argentyny. Pokonaliśmy ponad 300 km, niestety większość czasu w deszczu. Grzmiało i waliło zewsząd. Wiatr nami targał, a deszcz lecący z nieba skutecznie utrudniał zobaczenie tego, co rozgrywało się kilka metrów przed nami. MA-SA-KRA! Wyobraźcie sobie, że padało tak, że woda przedostawała się pod szybą kasku, lecąc wprost do oczu (pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się coś takiego!) Kiedy zdjąłem rękawice i wyprostowałem rękę, z kurtki wylało się dobre pół litra wody. Nie było innej możliwości - dzisiaj wylądowaliśmy w hotelu - suszymy rzeczy. Zapłaciliśmy też pierwsze łapówki! Granica brazylijsko-paragwajska wygląda niemal jak granica Polska- Niemcy (mają jakiś pakt) - nie ma całego tego śmiesznego zamieszania. Jest za to droga, przy której stoi policjant i macha pałką. Kiedy podjechaliśmy do niego, ten od razu odmachnął, że mamy jechać dalej. Zgapiłem się-zachowałem się jak amator i ostatni baran! Na każdej granicy, zawsze, ale to zawsze muszą Ci wbić pieczątkę w paszport - to tak prosty i nie podlegający dyskusji obowiązek, że aż mnie głowa boli na samą myśl, że sam tego nie zażądałem. Rozpuściłem się i po prostu, przyzwyczaiłem się do tego, że w Brazylii nikt nie zwraca uwagi na motocyklistów - pojechaliśmy do Paragwaju. 50 km za granicą, zatrzymał nas patrol. Od razu, bez mrugnięcia okiem, policjant sprawdził pieczątki-tej nie było. Sprawdził resztę dokumentów i zaprosił mnie do pokoju zwierzeń, tam zobaczyłem znajomy ruch palców prawej dłoni-Kciuk ocierał się o palec wskazujący... Poszedłem do Ali, wziąłem dolary - najpierw 10... - za mało, później kolejne 10, znowu za mało.

Oznajmiłem im, że więcej nie mam - niestety zdało się to na nic. Wyjąłem swój tajny portfel z lewej kieszeni kurtki, w którym mam złotówki Wyciągnąłem 200 zł i dałem im - Obejrzeli z dwóch stron, powąchali, uścisnęli mą dłoń i kazali jechać.Dobrze, że nie wiedzieli, że to pieniądz sprzed denominacji... Kiedy wyjeżdżaliśmy z Paragwaju, problem pieczątki znów się pojawił - tym razem na granicy. Nie chcieli nas przepuścić, znów zostałem zaproszony do pokoju zwierzeń, 100$ i jedziecie dalej - usłyszałem. Kolana mi się ugięły-Miałem jeszcze 200 Reals z Brazylii (około 260zł), dałem im. Wrota Argentyny zostały przed nami otwarte! Przez kolejne trzy dni działo się naprawdę wiele. Sam fakt, że przejechaliśmy drogą bez żadnego zakrętu blisko tysiąc kilometrów jest dla mnie powodem do dumy. To nie route 66 czy jakaś inna komercja. To trasa z Paragwaju do miejscowości Salta, na północy Argentyny. Jechałem setkami dziwnych dróg w życiu, ale żadna nie powodowała u mnie takich emocji, dreszczy i strachu. To droga, która wiedzie przez totalnie pustkowia, czasem można z drogi zobaczyć jakąś bardzo ubogą wioskę, gdzie ludzie żyją na granicy ludzkiej percepcji. Paliwa starczało nam idealnie od stacji do stacji (czyli jakieś 300 km - mniej więcej co tyle kilometrów można było spotkać jakąkolwiek cywilizację). Pierwszego dnia się przeliczyłem i zabrałem za mało benzyny. Ostanie 70 km jechałem z pewnością, że jazda zakończy się wielogodzinnym pchaniem motocykla. Na szczęście spotkałem ciężarówkę - ta jechała 60 na godzinę, usadziłem się za nią- dzięki temu silny wiatr, który nas hamował rozbijał się o czoło auta. Przez długi czas trzymałem manetkę w jednej pozycji, dosłownie głaszcząc przepustnicę. Na stację wjechaliśmy z zerowym stanem paliwa. Do zbiornika weszło równe 12 litrów benzyny

Biedni ciałem, bogaci duszą

Drugiego dnia walki z okropnie nudną, długą prostą, zjechaliśmy na nocleg do malutkiej wioski, w której były cztery domy. Ludzie zamieszkują tam swoje lepianki bez prądu, wody i wszystkiego tego bez czego Europejczykowi jest bardzo ciężko się odnaleźć. Zgodnie ze zwyczajem nie wjechaliśmy na podwórze. Czekaliśmy w bramie, aż ktoś do nas podejdzie. Nie trwało to długo. Łamanym hiszpańskim zapytaliśmy się o nocleg. Pani uśmiechnęła się, obnażając swoje popsute zęby i zaprosiła nas do środka. Pokazała miejsce. Podziękowaliśmy również z uśmiechem. Wreszcie będziemy się mogli wyspać! Zaczęliśmy rozbijać namiot we wskazanym miejscu. Naszą uwagę przykuły śmieci porozrzucane dookoła. Blistry po lekach, odpadki po jedzeniu, brudny papier toaletowy. Zagryzłem zęby - jesteśmy gośćmi, to inna kultura, inny świat. Nie możemy oceniać!

Rozbiłem namiot i już zapomniałem o tym co widziałem. Przybiegł pies-zaczął się łasić a ja go głaskałem. Do moich nozdrzy dotarł odór, którego nie potrafiłem zaakceptować. Ala stwierdziła, że to zapach rozkładającego się mięsa. No cóż tak bywa - tutaj psy muszą walczyć o życie.

Poszliśmy porozmawiać z naszymi gospodarzami. Świat, w którym przyszło im żyć to nie zabawa w dom, rodzinę i grill w dni wolne. Mężczyźni wracają z pola nocą, kobiety...? Siedzą przed domem i bawią dzieci. Obraz okolicy, w którym żyją, mógłby być bajkowy.  Dwa małe domki stojące frontem do siebie, połączone dachem, przed nimi duże drzewo dające cień. Na jednej z gałęzi wisi huśtawka, a o korzeń stoi oparty wóz konny. Mogło by być bajkowo - nie jest i nie będzie.

Nasza rozmowa nie trwała długo, ten zapach powrócił. Nie mogliśmy tam zostać. Udaliśmy zmęczonych i poszliśmy do namiotu. Za chwilę zapach się zmienił. To Ci ludzie - przynieśli nam bochenek chleba. Nie mają nic, a dają nam wszystko. Czy to my ich mamy uczyć? Oto  nasze Boże Narodzenie!

Przez Argentynę jechaliśmy długo, choć szybko. W końcu dojechaliśmy do Salty, dużego miasta na północy kraju. To właśnie w tym mieście spędziliśmy święta Bożego Narodzenia, leniąc się w najlepsze w hotelowym pokoju. Okazało się, że Argentyńczycy nie obchodzą świąt tak jak my. Większość normalnie pracowała-była to znakomita okazja to przeprowadzenia naprawy w naszej kaczce. Wymieniliśmy oponę-tylną, świece, olej, napęd i kilka innych rzeczy, które zgromadziły dość dużą sumę, ale co tam- najważniejsze, że możemy jechać! Przed wyjazdem obiecałem sobie, że już nigdy w życiu nie będę kręcił śrubek. Po prostu nie mam już do tego nerwów. Tego dnia pierwszy raz od wielu lat pojechałem do mechanika! Sklep połączony był z warsztatem, więc było troszkę łatwiej i obyło się bez biegania za częściami. Usiadłem więc wygodnie na fotelu-nie chciałem zachować się tak jak moi klienci, którzy śnili mi się po nocach. Jednak to co zobaczyłem ścięło mnie z nóg. Najpierw mechanik autoryzowanego serwisu założył w Hondzie odwrotnie oponę, później używając spawarki próbował wymajstrować dystans do przedniego koła zębatego napędu - zniszczył nowe koło zębate od innego motocykla (tylko dlatego, że źle dobrał napęd). A na koniec wymienił olej bez filtra oleju. Finalnie stwierdził, że miał więcej pracy i muszę dopłacić 150 zł. Nie zapłaciłem, a w momencie kiedy zaczął się cyrk byłem tak samo upierdliwi jak Ci co śnią mi się po nocach! Tak czy siak, mogliśmy jechać do Boliwii! Wskoczyliśmy na motocykl z samego rana. Wreszcie skończyły się długie proste, a zaczęły się wspaniałe góry! Tysiące zakrętów! Naprawdę nie mogłem się tego doczekać. W drodze do Boliwii chcieliśmy jeszcze odwiedzić tylko jedną miejscowość, która do tej pory jest miejscem, w którym żyją i które tworzą Indianie. Urok tej miejscowości spowodował jednak, że zostaliśmy tam na noc. Klimat jaki panował w tym miejscu, był żywcem wyjęty z westernów. Sami czuliśmy się jakbyśmy grali tam filmowe sceny. Coś niesamowitego! W końcu postanowiliśmy opuścić Argentynę i wreszcie wjechać do Boliwii!. Jechaliśmy i jechaliśmy! Coś zaczęło się złego dziać z naszymi organizmami. Poznałem to od razu! Musimy być już bardzo wysoko. Ból głowy nie opuszczał mnie nawet na chwilę, do tego zadyszka i problemy z żołądkiem- jestem pewien jesteśmy powyżej 3 tys.m.n.p.m!

Dojechaliśmy wreszcie do granicy. Pogranicznik nakazał nam porzucić motocykl w kolejce i udać się do odprawy paszportowej. W kolejce spędziliśmy około dwóch godzin. Na szczęście nie nudziliśmy się towarzyszyła nam para z Argentyny, która jechała na wakacje do Boliwii. Zaproponowali nam kokę na nasze wysokościowe przypadłości. Pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję żuć tą roślinę! Wiecie co? Problem wysokości minął jak ręką odjął! Zaskakujące jak różna jest kultura boliwijska od każdej europejskiej! Pomijam już kwestię religijną czy sprawy finansowe. Kiedy staliśmy na granicy obok nas stała całą boliwijska rodzina. Nie była to zdecydowanie biedna rodzina, która uciekała przed czymś w popłochu. Przyjechali nie najgorszym samochodem - byli mocno normalni! Opuścili swój samochód i stanęli w kolejce. Mieli dziecko - takie trzyletnie. Po kilkunastu minutach dziecko zasnęło na posadzce, w piachu kurzu, między naszymi butami. Leżało sobie tam przez wiele minut i spało. Między nim chodzili ludzie ze swoim dobytkiem. Nikt nie reagował! Nawet rodzice! Było zmęczone, więc zasnęło! Po co więc je budzić i przenosić? W końcu bramy Boliwii się przed nami otworzyły- pomogli nam w tym nasi znajomi, którzy zostali z nami i tłumaczyli dokumenty i słowa celnika. W ten sposób było zdecydowanie łatwiej. Ruszyliśmy więc. Boliwia zachwycała nas każdym kilometrem coraz bardziej. Ludzie tu są zupełnie inni niż wBrazylii czy Argentynie -wbrew temu co czytaliśmy przed wyjazdem. Są mili, uśmiechnięci, gościnni. Czujemy se tu prawie jak w domu.

W Boliwii wybraliśmy się pewnego dnia na pizze (w indiańskiej wiosce!). Mieli nawet piwo. Na plazmie na ścianie leciał koncert Queen live in Japan! Jak nie kochać tego kraju!? Cena paliwa w Boliwii to okolo 2 zl za litr. Niestety gringo, czyli przybysze tacy jak my, muszą zapłacić za litr ponad dwa razy tyle. Przechadzając się po targu, zobaczyliśmy halę, dużą halę, po której krzątały się starsze panie, oferując jedzenie. Pyszny obiad u starszej kobietki kosztował nas 6 zł. Wiecie co jest w tym najlepsze? Każdy może wziąć gar i sprzedawać. Nie potrzeba żadnych zezwoleń, nipów i innych pierdół. A co jeśli będzie nie dobre, albo się ktoś zatruje? W małych miasteczkach tego typu wieści rozchodzą się bardzo szybko - babeczka nie sprzeda już nic więcej.

Wróćmy jednak na ziemię! Po przekroczeniu granicy ruszyliśmy w stronę Uyuni. Znanego Dakarowego miasta. Droga była świetna, bez dziur, trudności czy bramek kontrolnych. Po prostu jechaliśmy. Dzień chylił się ku końcowi, a na drodze ujrzeliśmy znak Camping 10km. Kaszka z mleczkiem, pomyślałem sobie. Ruszyliśmy więc w kierunku miejsca noclegu. Zjechaliśmy z asfaltu i przez około 5 km jechaliśmy po nierównym szutrze, który w pewnym momencie zaczął wchodzić w góry. Droga stała się bardzo wąska. Nie było widać żadnych zabudowań czy ludzi. Po prostu górzysta pustynia! Uroku dodawał fakt że byliśmy już bardzo wysoko, a tuż obok drogi znajdowało sie rozległe urwisko. Po ponad 10 km jazdy, zdecydowaliśmy się na powrót. Droga była za wąska, rokowań na nocleg nie było żadnych - to gra nie nie warta świeczki. Zawróciliśmy, po kilkunastu kilometrach dojechaliśmy do miasta! Znaleźliśmy Hotel, w którym za 20 zł wyspaliśmy sie za wszystkie czasy. Co więcej spotkaliśmy tam naszych znajomych z przejścia granicznego. Droga do Uyuni się skończyła, a przynajmniej skończył się asfalt. Teraz poruszaliśmy się szutrem, który ciągnął się przez pustynie w nieskończoność.

Dakarowy sylwester

Cała droga była strasznie nierówna, a raczej wyrównana przez ratrak, który bardzo mocno odbił ślady gąsienic w nawierzchni. Przy prędkości 40 km/h motocykl wpadał w straszne drgania. Jeśli kiedykolwiek twierdziłem, że potrafię jeździć po drogach szutrowych myliłem się. Droga z Salty do Uyuni nauczyła mnie pokory. Przejechanie odcinka trasy liczącego 200 kilometrów, zajęło nam dwa dni (to ta droga, którą jechał rok temu rajd DAKAR. Motocykl zakopywał się, przewracał i krztusił się z braku powietrza. Trasa wiodła przez płaskowyże, pustynie oraz góry pod które podjeżdżaliśmy często pierwszym biegiem, a niekiedy zmuszeni byliśmy mocno wysprzęglać silnik, aby ten wszedł co najmniej na 6 tys. obrotów. Totalny brak mocy, zresztą my też nie mieliśmy jej w ogóle. Jeżdżąc po Polsce, czy Europie załadowanego Gs-a podnosiłem bez mrugnięcia okiem. Tutaj załadowaną Hondę XRE 300 mieliśmy problem podnieść we dwoje. Wszystkie rzeczy latały, my drżeliśmy tak, że stopy spadały z podnóżków. Na przemian wjeżdżaliśmy w bardzo wysokie góry, zjeżdżaliśmy z nich. Robiło się zimno, za chwilę gorąco. Po kilku godzinach takiej jazdy, motocykl zaczął wydawać dziwne odgłosy. Coś zaczęło brzęczeć. Po kolejnych kilku minutach coś chrupnęło i cały przód motocykla opadł. Zatrzymaliśmy się- okazało się, że pękło mocowanie lampy i przedniej owiewki, które normalnie przyspawane jest do ramy.

Ruszyliśmy. Prawą ręką trzymałem gaz, lewą trzymałem przód motocykla. Biegi zmieniałem bez używania sprzęgła. Po dwudziestu kilometrach tej mordęgi zjechałem z drogi. Jazda po pustyni była po prostu bezpieczniejsza. Twarda nawierzchnia dawała niezłą przyczepność... przynajmniej do pojawienia się fesz-feszu, piasku, który swoją konsystencją przypomina mąkę. Pokrywa on większość terenów, znajdujących się w pobliżu Uyuni. Motocykl znów tracił przyczepność, kierownica a odbijała się o ograniczniki. Finalnie zaliczyliśmy glebę, na szczęście lądując w kopnym piachu. Zabawa na całego! W końcu dojechaliśmy do miasta. Naszym oczom okazał się ogromny Tuareg Dakaru wyskrobany w górze. Niebawem przyjedzie tu karawana Dakaru!. Juz na samym wjeździe znaleźliśmy spawacza. Rozebrałem cały przodek, mechanik przyspawał pęknięte elementy, złożyłem motocykl i w zasadzie mogliśmy już jechać, ale... Jeśli kolejne 100 km będzie tak samo trudne jak pierwsze 100 to na bank nie zdążymy przejechać pustyni. Zostaniemy tam na noc. Zadecydowaliśmy pozostać w mieście na noc i ruszyć kolejnego dnia - tak będzie bezpieczniej. Znaleźliśmy hostel- tani nie był, ani ładny. Wręcz był to plac budowy, w którym gdzieś na piętrze znalazło się łóżko. Co ciekawe, to właśnie był nasz sylwester. Jeden z najwspanialszych!

Choroba wysokościowa

Tego dnia byliśmy głęboko w Andach. Spaliśmy znów na około 4 tys.m.n.p.m. Już wieczorem wiedzieliśmy, że nie możemy tu za długo zostać. Ala czuła się nie tęgo. Dopadła wysokość na całego. To bardzo ciekawe jak różnie reagują na wysokość ludzkie organizmy. Mnie wysokość łapie bardzo wcześnie. Ból głowy, zadyszka i inne podobne symptomy wysokości odczuwam już na 2,5 tys. m.n.p.m. Na szczęście mój organizm praktycznie bez zmian zachowuje się do wysokości 4,5 tys - później mój żołądek płata figle. Ali natomiast nic nie było do wysokości 3,800. Nie czuła zmęczenia, czy bólu głowy. Wysokość złapała ją dopiero prawie po 4 dniach przebywania na 4 tys. Co ciekawe, wcześniej kilka dni spędziliśmy na niższych wysokościach i pewni byliśmy, że już po wszystkim. Troszkę się przestraszyliśmy, bo tutaj nie ma gdzie zjechać niżej. Jadąc motocyklem, codziennie pokonujemy duże dystanse z ogromnymi różnicami wysokości. Na szczęście aspiryna i torba koki pomogła. Ala się zaaklimatyzowała, choć nadal ma problemy z żołądkiem. Zanim jednak do tego doszło i sytuacja się poprawiła, postanowiliśmy przyspieszyć podróż. Wysokość drogi do La Paz wydawała się wszędzie podobna. Chcieliśmy dojechać do cywilizacji, tak aby w razie problemów być bliżej ewentualnej pomocy. Wstaliśmy wcześnie rano i już o 6 siedzieliśmy na motocyklu. Do LaPaz pozostało 530 km, motocykl tracił moc, ale cały czas jechał.

Brak benzyny

Droga wiła się pięknie pomiędzy kolejnymi szczytami. Słońce raz wychodziło z za gór, a raz się za nimi chowało. Było bardzo zimno. Temperatura nie przekraczała 5 stopni. Pierwszy raz podczas tej podróży, założyłem na ręce foliówki (!), tak aby blokować dostęp zimnego powietrza do moich dłoni. Wbrew temu co mówiła mapa, wspięliśmy się jeszcze wyżej i otarliśmy się o krainę wiecznej zmarzliny. Na szczęście szybko ją opuściliśmy i bezpiecznie dojechaliśmy do LaPaz. Co ciekawe, naszym największym wrogiem tego dnia nie była wysokość, a ludzie którzy nie chcieli sprzedawać nam paliwa. jesteś Gringo, nie sprzedam Ci Gasoliny! Do La Paz dojechaliśmy na oparach. Wjechaliśmy na stację. Tam po raz kolejny tego dnia kobieta powiedziała, że nam nie sprzeda benzyny. Zrobiłem awanturę i zablokowałem dystrybutor. Ten kto mnie zna - wie jak mogłem się tam zachowywać. Finalnie poproszono nas o wjechanie za stacje i przyjście z butelką. Pani nalała nam 2 litry benzyny i ani grama więcej. Inni podchodzili z baniakami i bez problemu kupowali benzynę bez okazywania dokumentów. Nie mogę tego pojąć. Zwyczaje zwyczajami, ale to do cholery są ich pieniądze! Tak tu jest ze wszystkim, nawet z jedzeniem. Zawsze znajdzie się jakiś powód, aby nam czegoś nie sprzedać. Nikt mi niech więc nie mówi, że to nie ich wina, że są biedni. Są po prostu głupcami, którzy nie dbają o własne interesy. Co więcej problemy robią cały czas kobiety (bez urazy:-) ), które pracują na każdej stacji. Faceci liczą nas po prostu podwójnie i sprawy nie ma. Paliwo jest i każdy jest zadowolony.

Targ czarownic

W LaPaz mieliśmy umówiony nocleg z couchsurfingu Nasz gospodarz okazał się być przewodnikiem turystycznym. Zabrał na arcyciekawą wycieczkę po mieście z wielogodzinnymi opowieściami o miejscach i ludziach. Super wrażenia. Odwiedziliśmy targ czarownic gdzie ludzie wróżą z liści kok i spalonych ciał małych, nienarodzonych jeszcze lam. Targ czarownic, to jedno z najbardziej popieprzonych miejsc świata. Płody zwierząt, małe wysuszone lamy, ptaki, lisy, mięso, amulety, zioła, przepowiednie, ludzkie szczątki i cholera wie co jeszcze. Co ciekawe nasz czarownik twierdził, że w poprzednim wcieleniu raził go piorun, umarł, aby odrodzić się z mocami przepowiadania przyszłości. Metr za nim spoczywała prawdziwa, ludzka czaszka, która była jego amuletem. Czarownik nas polubił i wpuścił nas na swoje zaplecze. Zaplecze to metrowa półka skalna, na której znajdował piec do palenia zwłok małych zwierząt oraz standardowa, kupa gruzu.

To były nasze ostatnie dni w Boliwii. Na szczęście! Choć już teraz wiem, że to właśnie z tego kraju będziemy mieli najlepsze wspomnienia. To był najtrudniejszy, najciekawszy, najbrzydszy, najpiękniejszy, najmniej przyjazny kraj z jakim w swoim krótkim życiu miałem przyjemność obcować. Ludzie podróży, praktycznie zawsze opisują ludzi których spotykają w samych superlatywach, wspominają gościnność, wspaniałe jedzenie i te wszystkie bzdety. Szczerze? Nie lubię Boliwijczyków za to, że nie potrafią się wziąć do roboty i ogarnąć tego pięknego kraju. We wszystkim widzą problem, w każdym elemencie normalnego życia stawiają płotki. Kupno benzyny, jedzenia (nawet w restauracji), wynajęcie hotelu, czy nawet posprzątanie kibla są dla nich niczym bicie rekordu. Nie cierpię leni. Tutaj wchodząc do jadłodajni (kupno jedzenia w sklepie jest praktycznie niemożliwe) kelnerka okazuje Ci łaskę, że do Ciebie podejdzie, łaskawie odwracając głowę od telewizora. Kiedy są głodni co robią? Wyciągają rękę i proszą o jałmużnę. Nigdy nie daję jałmużny - to moja zasada. Jesteś zdrowy i silny? Idź do roboty. Jeśli nie, są od tego odpowiednie instytucje. Zapytałem naszego przyjaciela Sergio, który jest całkowicie odmienną postacią, dlaczego wrzucił kilka złotych żebrakowi. Powiedział: to jego być głodnym albo nie być. Poczułem się tak jakbym dostał w twarz. Może naprawdę tak jest? Przecież to biedny kraj. Na szczęście kolejnego dnia opuściliśmy LaPaz. Po drodze widzieliśmy dzieci, które wybiegały nam pod koła krzycząc "money". Nie food! MONEY! Dorośli siedzieli na ławkach nieopodal drogi i w najlepsze sobie patrzyli. NIENAWIDZĘ TEGO! Dzieci od małego są uczone żebrania, bo iść do pracy, to rzecz uwłaczająca! Ps. Byliśmy na boliwijskiej wycieczce po najwyżej położonym żeglownym jeziorze świata. Wiecie jak to wyglądało? Wykupiliśmy całodniową wycieczkę za 50 boliwiano. Miała być to całodniowa podróż ze zwiedzaniem wysp. Okazało się, że organizator bez słowa skrócił wycieczkę. Na domiar złego wyrzucił nas na wyspie na trzy godziny, gdzie nie było totalnie nic do roboty. Leżeliśmy więc i łapaliśmy ciepłe powietrze (to dobra strona). Najgorsze! Kiedy schodziliśmy z łajby musieliśmy zapłacić, praktycznie drugie tyle za wejście na wyspę. Po trzech godzinach zabrano nas ponownie na ląd.

Ostatni nasz cel w Boliwii to Copacabana, malownicze (jak na Boliwię) miasteczko nad jeziorem Titicaca. Tticaca to najwyżej położone żeglowne jezioro świata. To właśnie na tym jeziorze odbyliśmy najnudniejszy rejs świata, to właśnie tutaj Boliwijczycy pokazali nam, jak łatwo okradać turystów z pieniędzy! Już przed wyjazdem z Polski wiedziałem, że co jakiś czas będziemy musieli sypiać w hotelach. Trzeba się przecież umyć, wyprać rzeczy, czy po prostu odpocząć. Nie zawsze mamy okazję spać u kogoś w domu, a spanie na dziko... jest super, ale musicie pamiętać moi mili, że jadę z damą! Nawet jeśli Ala się zgodzi na nocleg na dziko (co wielokrotnie się zdarzało), to muszę pamiętać, że wtedy jej poziom odporności psychicznej się zmniejszy. Sytuacje, które zdarzą się dnia kolejnego mogą ją przerosnąć i wtedy stres weźmie górę nad jej percepcją.  Dobry nocleg to nie tylko odpoczynek fizyczny, to głównie odpoczynek psychiczny i o tym trzeba pamiętać. Na dzikie noclegi decyduję się więc kiedy wiem, że ryzyko powstania mega stresu, dnia kolejnego jest naprawdę niskie. Przy podróży przez Peru czy Boliwię gwarancji żadnej nie mam. Moja taktyka jednak działa. Czasami lepiej wydać parę złotówek i nie strugać kozaka i podróżować z uśmiechniętą buzią! Okazało się więc, że nocowaliśmy w hotelu tylko 8 km od granicy. Rano wskoczyliśmy na kaczkę i doczłapaliśmy się do bramek kontrolnych. Co ciekawe po boliwijskiej stronie poszło bardzo szybko. Niestety Peruwiańczycy mieli co do nas pewne plany... Przy odprawie paszportowej spotkaliśmy grupę motocyklistów z Argentyny, stali przed nami w kolejce. Zamieniliśmy słowo, wypełniliśmy dokumenty i poszliśmy odprawić motocykl... Jakież zdziwienie wymalowało się na mojej twarzy kiedy celnik powiedział, że każdy z nas (całej grupy motocyklistów) musi zapłacić 10$ za odprawienie motocykla. Powód? Tydzień temu padł im komputer i muszą wszystko pisać ręcznie. Że tak powiem, konia obchodzi jak wklepią dane do systemu. Argentyńczycy płacili baksy po kolei, oczywiście ku uciesze celników. Jak byłem ostatni i czekałem, czekałem i się doczekałem. Wszedłem do biura, rozwaliłem się na fotelu i znów czekałem. Przyszedł jegomość o zębach, które niegdyś były złote, teraz niestety mieniły się tylko już końcówki implantów. Pisał, pisał, pisał, pisał i pisał aż się napisał. Nastała niezręczna cisza (czekał na dolce). Żeby przedłużyć czas trwania łapówki, poszedł do innego celnika aby sprawdzić z nim czy dobrze napisał, później do kolejnego, potem wrócił, potem zaprosił mnie do pokoju obok, potem znów coś podstemplował... w końcu usłyszałem magiczne słowo dolars...-Dawaj paszport łajzo! Nie mam dolarsów i mieć nie będę! Byłem twardy i opłaciło się.

Pieniądze pozostały w kieszeni, a przez granicę i tak nas przepuścili. Już kilka kilometrów później zmuszony byłem zatankować motocykl! Ileż szczęścia potrafi sprawić tankowanie jeśli ktoś chce Ci sprzedać benzynę! Podjechaliśmy do Pani stojącej przy drodze z kanistrami z benzyną. Zatankowaliśmy do pełna i z uśmiechniętą buzią pojechaliśmy zwiedzać Peru. Kiedy po raz pierwszy przejechaliśmy koło stacji, prawie się zatrzymałem z wrażenia! Cena za benzynę to 13 soli za litr, czyli nieco ponad 15 zł! Dopiero kiedy zmuszony byłem zatankować strzeliłem facepalma własnej głupoty! To nie cena za litr ośle a za galon! No więc teraz gdy wszystko jasne, stałem się naprawdę szczęśliwy! Teraz kiedy mamy paliwo, możemy bezstresowo zacząć jechać! Pogoda nas nie rozpieszczała, od rana padało, co gorsza większość dnia jechaliśmy z chmurą. Już  z samego rana nas przemoczyło. Po chwili wspięliśmy się bardzo wysoko i mokre ubrania, a raczej rękawice stały się utrapieniem. Palce dłoni zesztywniały do granic możliwości Widoki jednak były tak piękne, że szybko zapomniałem o zimnie!

Dotrwaliśmy do wieczora, byliśmy już bardzo blisko Maczu Pikczu! Miejsca nr 1 w Peru. Po dłuższej chwili dotoczyliśmy się do wioski nieopodal "Maczu Pikczu". Wiecie co? Okazało się, że jesteśmy już niżej i mój organizm zaczął fiksować w drugą stronę. Po dwóch godzinach jazdy, musieliśmy się zatrzymać- nie byłem w stanie utrzymać się na motocyklu. Kiedy zjechaliśmy na pobocze, praktycznie zsunąłem się z motocykla i od razu położyłem na ziemi. Miałem problem z oddychaniem, mdliło mnie i strasznie chciało mi się spać. Poprosiłem Alę, żeby wyjęła z torby kokę i aspirynę - pewny byłem, że znowu złapała mnie wysokość. Spaliśmy przecież na ponad 4.5 m.n.p.m. Wziąłem dwie aspiryny, wsadziłem sobie liście koki do buzi - po 15 minutach leżenia wstałem jak nowy. Zadziwiające jak wiele może zdziałać matka natura oraz dwie najzwyklejsze aspiryny.  Dojechaliśmy do Ollantaytambo, gdzie zostaliśmy na noc. Następnego dnia do przejechania mieliśmy jeszcze 140 km w różnych warunkach: asfaltowe serpentyny (podobne do Transfagarasanu - ale więcej), szutrowe serpentyny (podobne kiedyś do Transalpiny - ale większe), no i przepaście- prawie jak w Gruzji (tylko wyżej). Dreszczyku emocji dodał mały incydent. Coś niepokojącego zaczęło się dziać z motocyklem. Nie prowadził się  dobrze. Nie znalazłem przyczyny problemu, więc zwaliłem to wszystko na karby łysej i wybitej już opony, co więcej już wysoko w górach droga była zablokowana przez koparkę, która do łyżki miała przywiązaną linę-lina spuszczona była na dół. Około 200 metrów niżej leżał samochód, który panowie chcieli wyciągnąć - niestety lina ciągle pękała (kiedy wracaliśmy kolejnego dnia widzieliśmy, że jakimś cudem udało im się wyciągnąć auto) Po blisko dwóch godzinach jazdy, cali mokrzy (pokonaliśmy blisko 20 brodów), dotoczyliśmy się do elektrowni wodnej. Tam możliwość dalszej jazdy się skończyła. Musieliśmy zostawić motocykl i wsiąść w ten sam pociąg, który ruszał z Ollantaytambo.

Cena 24$ w jedną stronę - za 8km!. Zakasaliśmy rękawy i poszliśmy przed siebie. Co ciekawe pociąg nas minął po prawie godzinie marszu - był pusty! Nikt nim nie jechał. Ludzi natomiast szło pieszo bardzo dużo. Przecież nie są głupi! Głupi są za to ludzie zarządzający tym bałaganem! Jeśli nie opłaca im się puszczać pociągu taniej, to czemu nie zaorają tych torów, nie zrobią klepiska, żeby chociażby rowery mogły tam pojechać? Tego nie rozumiem. Po 2.5 godz. marszu doszliśmy do miasteczka. Myśleliśmy, że uda się nam odwiedzić klasztor inków i wrócić jednego dnia. Niestety było już za późno. Nie mieliśmy nic ze sobą, w związku z czym skazani byliśmy na hostel. Zostaliśmy w mieście. Jeszcze tego samego wieczora kiedy leżeliśmy w łóżku coś mnie tknęło żeby skoczyć do bankomatu i wypłacić pieniądze. Po drodze wpadłem na jakiś typów, którzy mnie uświadomili, że najlepiej bilety kupić jeszcze wieczorem, bo rano mogą być jakieś problemy. Wróciłem po Alę i razem poszliśmy kupić bilety na busa na górę Inków. Okazało się, że również koniecznością jest kupno biletów do samego klasztoru "Maczu Pikczu", bo na górze już takiej możliwości nie będzie (!). Kolejka po bilety przypomniała mi studenckie czasu stania pod dziekanatem A oto wisienka na torcie: Koszt busa to: 19$ (11km) osoba Koszt wejścia do Maczu Pikczu: 50$ osoba. Oczywiście to ceny dla obcokrajowców, tubylcy płacą mniej niż połowę tego. Okazało się, że pomimo przybycia na busa o 5.15 przed nami w kolejce na transport oczekiwało około dwustu osób. Skutecznie popsuło mi to chęć napawania się urokami tego miejsca. Na szczęście sytuację uratował PRZEPIĘKNY krajobraz. Naprawdę kopary opadają! Jest oczywiście ALE!  Zapłaciłem za zobaczenie tej kupy gruzów 50$! W zamian chce chociaż studenta przebranego za Inka czy coś takiego! Chcę poczuć klimat. Chcę zobaczyć ludzi, wystroje i świat! Guzik mnie obchodzi kupa gruzów Zdecydowanie lepiej zorganizowany jest Biskupin! Nie ma tłoku, jest taniej, zarządzający się starają aby turysta był zadowolony. Tutaj mnie zeskanowali na wejściu i zobaczyłem ludzi z aparatami na kijach! Nie warte zachodu! Taki sam obrazek można zobaczyć w internetach bez stania w kolejkach, bez wydawania kupki dolców i bez denerwowania się kiedy po raz kolejny jakiś Chińczyk ociera się o Ciebie bo właśnie chce zrobić zdjęcie czemuś tak badziewnemu, że na samą myśl mnie mdli. Droga powrotna z Maczu Pikczu to był istny szał!Najpierw przeszliśmy 10 km po podkładach kolejowych do elektrowni wodnej. Tam spotkaliśmy naszych znajomych motocyklistów z Argentyny. Byli przerażeni drogą, tym że będą musieli iść i wreszcie ceną. Podobnie zresztą do nas. Wskoczyliśmy w końcu na kaczkę i ruszyliśmy do cywilizacji. W nocy padało, szuter więc był błotnisty, czasami jechało się bardzo ciężko, uroku dodawały przepaście. Jednym słowem: Wszystko to bez czego nie ma udanego wyjazdu! Dojechaliśmy do odcinka, gdzie przez drogę przepływają rzeki. Zanurzyliśmy się kilkanaście, może dziesiąt razy. W butach chlupała woda, spodnie były mokre. Po 40 km zaczął się asfalt, droga pięła się wysoko, wysoko! Ponad chmury! Temperatura spadła poniżej zera, leżał śnieg! Byliśmy na przełęczy 4 tys.m.n.p.m. Ręce mi zgrabiały, a stóp nie czułem wcale. Pierwszy raz podczas tego wyjazdu, naprawdę się wystraszyłem. Traciłem zmysły, zaczęło mi się kręcić w głowie. Czułem się tak jakbym wszystkie czynności jazdy motocyklem robił podświadomie, obserwował z boku. Cholerna mgła nie ułatwiała zadania. Wciśnięcie sprzęgła stanowiło wyzwanie. Biegi zmieniałem na kowboja, wbijałem na siłę. Wiedziałem, że nie możemy tam stanąć. Byłem cały mokry, byłem bardzo wysoko. Musieliśmy jak najszybciej zjechać. Na szczęście droga mocno się wiła, musiałem więc dużo się ruszać, dzięki czemu robiło się cieplej. Przyspieszyliśmy, zjechaliśmy do 2 tys. Zrobiło się lepiej. Naprawdę lepiej. Droga powrotna z Maczu Pikczu to był istny szał! 

Już przed wyjazdem na maczu picchu, motocykl zachowywał się dziwnie- wyjeżdżał bokiem, był niesterowny i łapał straszne shimmy. Pamiętacie? Pisałem o tym przed chwilą. Zwaliłem to wtedy na karby łysej i bardzo już wybitej przedniej opony. Po 100 km od wyjazdu z mp dojechaliśmy do miasta gdzie za pół darmo kupiłem nowego metzelera touranca. Po zmianie okazało się że jest lepiej, ale motocykl nadal bije i ucieka. W drodze przez góry na kolejnym zakręcie, motocykl totalnie poszedł bokiem. Nie było już mowy o dalszej jeździe. Teraz sprawdziliśmy to dokładnie. Okazało się że tylne koło jest luźne. Najpierw myślałem że rozsypało się łożysko, dopiero po chwili zobaczyłem że wszystkie szprychy są luźne, a obręcz lata na boki. Z bardzo mała prędkością zjechaliśmy z gór do, miasta- musiałem znaleźć jakiegoś majstra, który chociaż pożyczy mi klucze. Pokonaliśmy prawie 30 km, na jednym z ostatnich pagórków zapaliłem hamulce-klamka w kierownicę, tylne hamulec wpadł i... nic. Zgasiłem silnik, zbiłem biegami do jedynki i stanęliśmy. Uff pikawa biła szybko jeszcze przez dobrych parę minut-pieprzone, połączone układy hamulcowe! Szczęśliwie jednak dojechaliśmy do majstra, który pożyczył nam płaska dziewiątkę. Okazało się że dwie szprychy już są wyrwane, a reszta jest totalnie luźna . Naciągnąłem wszystkie i tyle o ile nacentrowałem koło, aby dojechać gdzieś do miasta. Przejechaliśmy 100 km. W mieście znaleźliśmy mechanika, który zaplótł nam koło na nowo i wycentrował. Co ciekawe przez ostatnie 100 km szprychy puściły, pękło kolejne 12 sztuk. Ledwie dojechaliśmy!

Advertisement
NAS Analytics TAG

NAS Analytics TAG
Zdjęcia
Advertisement
NAS Analytics TAG
uroki zwiedzania
art deco
droga przed nami
fast food
koka
Lama
Maczu Pikczu
moto zdobywca
najlepszy grill swiata
na pustkowiu
pusta droga
respekt
selfie
spacerek z mama
taxi
wolnosc
w serwisie
z pieskiem
hardkorowy namiot
nasi tu byli
pucybut
targ czarownic
tymczasem w sklepie
w klapkach
w podrozy
zabiore cie wlasnie tam
Komentarze 8
Pokaż wszystkie komentarze
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Ścigacz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usunięty. Uwagi przesyłane przez ten formularz są moderowane. Komentarze po dodaniu są widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadającym tematowi komentowanego artykułu. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu Ścigacz.pl lub Regulaminu Forum Ścigacz.pl komentarz zostanie usunięty.

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualności

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep Ścigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górę