tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 ¦wiat to za ma³o - cztery kontynenty na motocyklach
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

¦wiat to za ma³o - cztery kontynenty na motocyklach

Autor: £ukasz Jastrz±b 2013.06.21, 09:57 9 Drukuj

Od redakcji:  Koniecznie sprawdźcie pierwszą część relacji Łukasza. Dwóch kumpli, dwie Yamahy XT660Z Tenere i cały globus do zdobycia. Chcecie dowiedzieć się jak smakuje Baja 1000, jak wygląda ruch uliczny w Kambodży lub co czeka motocyklistów w Panamie? Zatem zapraszamy do lektury/wkręcenia się w motocyklową turystykę.

Po 69 dniach spędzonych po lewej stronie drogi w Laosie wróciliśmy na tą właściwą – prawą. Początkowo nawet się nie zorientowaliśmy. Laos to głownie historia kolejnego doświadczenia off-road – błota. Rozpoczęliśmy od przeprawy promem przez rzekę Mekong. Nie było już asfaltu i eleganckiego miasteczka Lunag Prabang, gdzie spędziliśmy poprzednią noc. Jechaliśmy krętą szutrową drogą mijając co jakiś czas małe wioski. W każdej z nich budziliśmy spore zainteresowanie. Możliwe że niewielu motocyklowych turystów tamtędy przejeżdżało, co dodatkowo podkręcało emocje. Nawierzchnia po której jechaliśmy to mocno ubita ceglano czerwona ziemia. To ten rodzaj nawierzchni, który po deszczu nawet niezbyt mocnym zamienia się w lodowisko. W połączeniu z oponami Metzeler Tourance, na których wciąż jechaliśmy, dawało to świetny przepis na jazdę slajdami przez las z częstymi wizytami na ziemi. I oto wtedy spadł deszcz. Ogromny uśmiech zagościł na naszych twarzach. Jechaliśmy między 15-20 km/h. Przeprawy przez głębokie błoto były nawet łatwiejsze niż jazda po twardych odcinkach pokrytych tylko delikatna mazią, na której każdy ruch nadgarstka na manetce gazu kończył się wyprzedzeniem przez tylne koło. Nie pamiętam ile razy podnosiliśmy motocykle z ziemi. Czerwonym błotem wysmarowani byliśmy cali.

Advertisement
NAS Analytics TAG

Ostatnim krajem odwiedzonym na kontynencie Azjatyckim była Kambodża, do której wjechaliśmy zahaczając o krainę czterech tysięcy wsyp na Mekongu. Zbliżał się termin dostarczenia dokumentów do firmy eksportującej motocykle z Tajlandii więc musieliśmy się streszczać. Szeroką szutrową drogą o charakterze autostrady, przez obszar przypominający afrykańskie stepy, dotarliśmy sprawnie do asfaltu, który już zaprowadził nas do świątyń Angkor. Zatrzymaliśmy się w mieście Siem Reap oddalonego od Angkor o ok 10km. To miejsce, mimo że ciekawe, przypomniało nam o Indiach. Niestety w Kambodży jest mocno „indyjsko” jeśli chodzi o zachowanie kierowców na drogach. Z pełną premedytacją można na stałe zakleić klakson, żeby nie nadwyrężać kciuka. W Kambodży nie starczyło niestety czasu na zwiedzanie podziemnych kanałów, wykorzystywanych przez wojsko w wojnie przeciwko Stanom Zjednoczonym. Lokacja przyciąga sporo turystów, ponieważ podobno za cenę kilku dolarów można tam postrzelać z broni maszynowej a nawet porzucać ręcznymi granatami.

Z Kambodży wróciliśmy do Bangkoku w Tajlandii skąd mieliśmy się teleportować na kontynent amerykański.

Pacyfik pokonaliśmy samolotem i po kilkudniowej aklimatyzacji w Redondo Beach w stanie California,  mogliśmy odebrać motocykle z lotniska. Poszło bardzo sprawnie mimo wcześniej zasłyszanych różnych historii na temat amerykańskich służb celnych. Załatwiliśmy papierkową robotę i dostaliśmy niezbędne pieczątki. Z dokumentami pospacerowaliśmy do magazynu, a panowie uprzejmie wywieźli motocykle na parking, gdzie mogliśmy przystąpić do rozbrajania skrzyni. Po 20tys. przejechanych kilometrów tchnęliśmy nowe życie w nasze Tenery w serwisie Yamaha w Los Angeles i  "ogień" na południe.

Granicę z Meksykiem przekroczyliśmy w Tijuanie. Tam też w końcu zmieniliśmy opony Metzeler Tourance na Heidenau T60 Scout. Nie mogliśmy doczekać się pierwszego off-roadu. Szczęśliwym trafem, właściciel lokalu gdzie spijaliśmy poranną kawę sprzedał nam razem z Americano i Cappuccino ciekawostkę dotyczącą półwyspu Kalifornijskiego (Baja California). Ciekawostka nosiła dumną nazwę „Baja 1000,” a jest corocznym pustynnym wyścigiem na tytułowym dystansie 1000 mil z miasta Ensenada do miasta La Paz. To brzmiało jak znakomita okazja do testu nowych gum. Długo nie zwlekaliśmy i zgodnie ze wskazówkami udaliśmy się do Ensenady gdzie zdobyliśmy mapę wyścigu. Na cały dystans nie było czasu ale chcieliśmy wjechać chociaż na jeden z odcinków. Za bardzo nie wiedzieliśmy w co się pakujemy bo na jakiś wydmach w głębokim piachu, z jakim większość z nas kojarzy pustynne wyścigi, nie mielibyśmy szans. Zaryzykowaliśmy i się opłacało. Po samej trasie wyścigu zrobiliśmy jedynie ok 60km wokół punktu Coco’s Corner na odcinku z San Felipe do Bahia de Los Angeles. Dostaliśmy czego chcieliśmy, a nawet więcej bo błota się nie spodziewaliśmy. Był twardy i miękki szuter, były kamienie, były skały, był tez niezbyt głęboki piach. We wszystkich tych warunkach nowe opony spisywały się rewelacyjnie. Zgodnie stwierdziliśmy, że pewnie oszczędzilibyśmy osłom kilka upadków gdybyśmy jechali na nich od początku. Nie mniej ciekawe pozostawały odcinek dojazdowy do off-roadu oraz dalsza trasa na południe Baja California. Asfalt można powiedzieć nieskazitelny, a kręta droga wzdłuż wybrzeża to zawsze uczta dla oczu i spora dawka emocji.

Podróż przez półwysep kalifornijski zakończyliśmy krótkim relaksem w obleganym przez amerykańskim turystów Cabo San Lucas. Do Meksyku kontynentalnego przedostaliśmy się promem z miejscowości La Paz do Topolobampo gdzie przygoda motocyklowa ukazała nam swoje drugie oblicze. W drodze do Acapulco, gdzie planowaliśmy spędzić okres świąteczny, w jednym z motocykli pojawiły się problemy ze zmianą biegów, a ze skrzyni dochodziły niepokojące dźwięki. Ok. 150km od celu, gdzie planowaliśmy odwiedzić serwis Yamaha, Tenera ostatecznie odmówiła posłuszeństwa. Skrzynia zblokowała się na jednym z biegów, a reakcji na sprzęgło nie było żadnej. Szczęśliwie po raz kolejny znalazł się w potrzebie dobry człowiek, posiadający trucka, na pace którego dalszą część drogi spędziła uszkodzona maszyna. Po diagnozie usterki główny mechanik w serwisie Yamaha, nie miał najlepszych wieści. Do wymiany konieczne były tarczki sprzęgła oraz tryb 3 i 4 biegu - niestety niedostępne w Meksyku. Na wysokości zadania stanął nasz Partner – Yamaha Poland Position – i bardzo szybko zorganizował i spakował niezbędne nam części do kartonu, który już po kilku dniach leciał do Meksyku. W okresie świątecznym to był spory sukces. Kiedy jeden z nas prowadził nierówną walkę z techniką zgłębiając uroki życia w Acapulco, drugi zgłębił pozostałości po cywilizacji Majów odwiedzając ruiny starożytnych budowli na półwyspie Jukatan.

Czas uciekał, a termin ukończenia wyprawy, nie przypadkowo ustaliliśmy na początek karnawału. Czuliśmy, że karnawał w Brazylii będzie dla nas najlepszym miejscem do świętowania sukcesu po półrocznej przygodzie. Po reanimacji skrzyni biegów w jednej z maszyn, mieliśmy spotkać się w Gwatemali tuż przed granicą z El Salvador. Od tej pory wyprawa nabrała typowo rajdowego tempa a ostatniemu odcinkowi z Acapulco w Meksyku do docelowego Salvadoru w Brazylii nadaliśmy sportowa nazwę AS Race. Okazało się że spotkać się nie było łatwo. Maciek po batalii z procedurami na granicy Meksyku z Gwatemalą gdzieś pobłądził i po kilku godzinach dalszej jazdy znowu był przy granicy Gwatemali z Meksykiem. Przesunęliśmy punkt spotkania na kolejna granicę – El Salvador z Hondurasem. El Salvador to mały kraj więc było to zaledwie 300km dalej. W końcu się udało. Po krótkim powitaniu, chwili przerwy na krawężniku i wymianie ciekawszych historii z tych dni w odosobnieniu, przystąpiliśmy do realizacji planu wyścigu AS RACE.

Do pokonania mieliśmy 4 kraje: Honduras, Nicaragua, Costa Rica i Panama. 4 kraje to 8 wizyt u służb granicznych na wjeździe i wyjeździe z każdego kraju. Mając na uwadze że każda wizyta to obowiązkowo urzędnicy imigracyjni oraz celni, dawało nam to minimum 16 różnych okienek. Minimum, ponieważ zawsze trzeba było coś skserować, czasami zapłacić za pryskanie motocykla „jakimś czymś” pod pretekstem dezynfekcji i często wykupić ubezpieczenie. Okienek więc było sporo do odwiedzenia a wcale nie było łatwo je znaleźć. Zamieszanie na całego. Przed każdą z granic nadbiegali do nas ze wszystkich stron pomocnicy – ludzie, którzy za opłata kilku dolarów prowadza za rękę od okienka do okienka. Mimo że mieliśmy wydrukowaną z motocyklowego forum podróżniczego ściągę z tych granic, napisaną przez człowieka który przekraczał je kilka dni przed nami, nie było łatwo. Pomoc tych ludzi w warunkach mocnego tempa okazała się nieoceniona.

W ciągu kilku dni, dojechaliśmy do istotnego na trasie punktu - Panamy. Pomimo znanych legend o śmiałkach którzy przejechali motocyklami bagnisto-leśny przesmyk Darien Gap, rozważaliśmy jedynie drogę morską lub powietrzną. Promów z Panamy do Kolumbii, mimo ambitnych planów, wciąż nie ma. Transport morski oferują właściciele mniejszych lub większych jachtów zabierając na pokład kilka motocykli. Chętnych na taka przeprawę jest sporo dlatego miejsca na jachtach zarezerwowane były dużo wcześniej. Nie mieliśmy komfortu koczowania w Panamie nawet kilka dni w nadziei na zwolnienie jakiś miejsc. Dodatkowo do transportu lotniczego przekonał nas świeżutki na tamta chwilę i druzgocący raport z przeprawy popularna łodzią Independence, umieszczony na motocyklowym forum w sieci.

Po raz kolejny spakowaliśmy motocykle do skrzyni i polecieliśmy z Panamy do Bogoty. Byliśmy coraz bliżej. W Bogocie po 35tys. km w jednym z motocykli zmieniliśmy trzeci już łańcuch wraz z zębatkami, które przyleciały w paczce razem z częściami do skrzyni biegów. Po tym szybkim serwisie, następnym punktem kontrolnym była granica z Wenezuelą. Nie byliśmy pewni warunków na drogach w Kolumbii, ale wiedzieliśmy, że powinniśmy tam dojechać w nie dłużej niż jeden dzień. Nie było daleko. Ten plan uległ weryfikacji już po pierwszych 100km. Przy jednej z bramek autostradowych w jednym z motocyklu, odkręciła się nakrętka mocująca zębatkę zdawczą. W końcowym etapie wyprawy przysłowiowy los rzucał nam kłody pod nogi. Z pomocą nadjechał Kolumbijczyk Jorge, który ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, płynnie przywitał nas w języku polskim. W sąsiedniej wiosce pomógł dorobić brakujący element i mogliśmy kontynuować podróż. To nie był koniec niespodzianek tego dnia. Na jednym z górskich zakrętów przez drogę niespodziewanie przebiegł pies. Instynktownie, mocno wciśnięta klamka hamulca zaowocowała ślizgiem po asfalcie. Skończyło się na podrapanym motocyklu i rozerwanym kombinezonie.

Mimo, że Wenezuela to swoisty raj dla zmotoryzowanych, gdzie za cały bak paliwa (23l w przypadku Tenery) płaciliśmy mniej niż za kawę, to wjazd zmotoryzowanym nie sprzyjał. Do niekończących się formalności zdążyliśmy się już przyzwyczaić ale 7h spędzone na granicy, gdzie przerwa na lunch trwa 2h, było już lekka przesadą. Przez ten kraj planowaliśmy przejechać możliwie najdalej wysuniętym szlakiem na południe aby możliwie szybko dotrzeć do granicy z Brazylią w Santa Elena. Ten szlak zakładał przejazd z miasteczka San Fernando w okolice rzeki Orinoco. Pewien staruszek w San Fernando, którego szczęśliwie spotkaliśmy przy kawie, nasze plany mocno zmienił. Okazało się że droga którą chcemy jechać jest nieutwardzona, w wielu miejscach zalana a na niektórych rzeczkach i potokach brakuje mostów. Zabrzmiało to jak przygoda, ale wobec napiętego terminu i zdecydowanemu NIE starszego Pana, postanowiliśmy pojechać szlakiem bardziej oddalanym na północ. Kontakt z miejscowymi na trasie po raz kolejny okazał się zbawienny.

Jakimś cudem pogubiliśmy się tuż przed granicą z Brazylią i noc spędziliśmy w sąsiednich wioskach nic nie wiedząc o swoich pozycjach. Zasięgu w telefonach nie było, Internetu nie było, a w sytuacji zorientowali nas dopiero następnego dnia żołnierze na częstych punktach kontrolnych tuż przed ostatnią na trasie granicą. Tam też się ponownie spotkaliśmy i wjechaliśmy do Brazylii. Nastroje były świetne a przed nami amazońska puszcza. Ze względu na porę deszczowa region ten mogliśmy pokonać jedynie barką spływając z miasta Manaus w dół Amazonki do miasta Belem. W Manaus, bilety na prom zakupiliśmy w trybie last minute na łódź odpływającą za 40min. Następna była za 3 dni, a my nie mogliśmy czekać. Zycie na barce płynęło powoli, a my podczas 5 dniowej podróży mogliśmy z perspektywy hamaka podziwiać życie jakie toczyło się w dzikich wioskach rozsianych wzdłuż największej rzeki świata.

W Belem dopadła nas kolejna awaria naprawianego wcześniej w Meksyku motocykla. Pracujący w amazońskim serwisie Yamaha rodowity Japończyk, który rozebrał motocykl stwierdził że problem może być następstwem niedoskonałego serwisu w Acapulco. Z Belem wyjeżdżaliśmy dwa razy, a pierwsza próba to jedynie 80km po których Tenera znowu stanęła. Wróciła w magiczne ręce Japończyka na przyczepie, a my podjęliśmy decyzję o kontynuacji dalszej podróży na jednym motocyklu. Wiedzieliśmy, że aby zdążyć na tegoroczny karnawał, ostatnie 2000km musimy pokonać w ten sposób. Ostatecznie udało się.

Po 188 dniach i przejechanych 40tys.km przez 26 krajów na 4 kontynentach, do Salvadoru wjechaliśmy 5 dnia karnawału w samo centrum zamieszania. Ostatnie kilometry przejechaliśmy na rozpadającej się już po 16tys. km oponie. Przez kolejnych kilka dni, wraz z oczekującą nas grupą przyjaciół celebrowaliśmy, nasz zespołowy sukces. Dotarliśmy do źródła naszej największej pasji - brazylijskiej sztuki walki Capoeira, co było istotą wyprawy. Po szalonym karnawale i kilku dniach odpoczynku rozpoczęliśmy treningi pod okiem najlepszych "graczy" w całym regionie Bahia. Po 8 miesiącach od wyjazdu, powróciliśmy na warszawskie lotnisko Okęcie z masą wspomnień, ogromnym bagażem doświadczeń oraz nową energią na kolejne przygody, które życie przyniesie.

Za pomoc w realizacji wyprawy serdecznie dziękujemy firmom: PUGIB BUD Częstochowa, PPHU WNUK Częstochowa, Sii Polska, Rexona Men, PPHU EVRY, Yamaha Poland Position, Touratech Polska, Modeka Polska, Garmin, MotoCombo, Pole Position Motocykle Serwis, GPS.Tszoda.PL, Shoei Polska, Puls, MotorcycleFactory Mat Moto.

www.voltamundo.pl

https://www.facebook.com/Wyprawa.VoltaAoMundo

Advertisement
NAS Analytics TAG

NAS Analytics TAG
Zdjêcia
architektura LaosBrazylia
Advertisement
NAS Analytics TAG
chwila zadumyciezarowka w gorach
Dom przy rzecegory w tle
Kambodza budowlaLaos
Laos dzunglaLaos przeprawa
Laos wieczoremmeksyk postoj
Meksyk trasana plazy
nieco offroadupochmurno
scena z Lostskalisto
spawanie lancuchaszerokosci
szybki serwisTablica w gorach
Tajlandia taksowkatransport motocykli
USA portwidok na gory
w rzecew trasie
blekit niebabrazylia deszczowo
dluga drogaFolwark indie
HondurasIndie witaja
Meksyk pejzazodpoczynek
Panama rozladunekpleknosci
pod wodarozladunek motocykla
salon yamahaUSA lotniskowce
Yamaha brodziYamaha zegary
monkey buissnesstransport barka
barzimno w himalajach
Malezja nocatwarz w skale
czas na odpoczyneklista sponsorow
Komentarze 5
Poka¿ wszystkie komentarze
Autor: Joe 21/06/2013 13:25

redakcja :D

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze s± prywatnymi opiniami u¿ytkowników portalu. ¦cigacz.pl nie ponosi odpowiedzialno¶ci za tre¶æ opinii. Je¿eli którykolwiek z komentarzy ³amie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usuniêty. Uwagi przesy³ane przez ten formularz s± moderowane. Komentarze po dodaniu s± widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadaj±cym tematowi komentowanego artyku³u. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu ¦cigacz.pl lub Regulaminu Forum ¦cigacz.pl komentarz zostanie usuniêty.

motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG
Zobacz równie¿

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualno¶ci

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep ¦cigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górê