Czy da się jeździć motocyklem bez wypadku? Co zależy tylko od nas, a co jest w rękach losu?
Na pewno wielu z nas zastanawiało się, dlaczego jeździ motocyklami? Ba, na dodatek jest to ich ulubione zajęcie. A przecież, z punktu widzenia wygody i bezpieczeństwa, zdecydowanie lepiej jest pokonywać dystanse samochodem. Nawet te samochody sprzed stu lat, mimo swoich mizernych zabezpieczeń zarówno technicznych, jak i dla pasażerów, a już zwłaszcza kierowcy, były o "niebo" bezpieczniejsze i wygodniejsze niż ówczesne motocykle.
Różnica w poziomie zabezpieczeń i wygody (w tym rozmaitych motocyklowych "kredensów") między współczesnymi samochodami i motocyklami jest też bardzo wyrazista. Nawet słynny slogan: o "wietrze we włosach" to tylko takie stareńkie wspomnienia z początków motocyklowej ery (zresztą wtedy też jeżdżono na ogół w cyklistówkach). Teraz ubrani w rozmaite "ożółwione i opancerzone", nieścieralne kurtki i spodnie oraz "ogłowieni" w coraz to wymyślniejsze kaski, dorobiliśmy się rycerskiego określenia jako "zakute łby". Ciągle jednak pokutuje, w pewnych kręgach społeczeństwa, mit "wolności motocyklowej". A jaka to wolność, kiedy czasami widzę, jak niektórzy motocykliści, zwłaszcza jeżdżący po mieście, na często krótkich odcinkach, poubierani są jakby mieli być rywalami (co najmniej) Walentyna Rossiego (czyli jak dromaderzy, ze sterczącymi jednogarbnymi kombinezonami i ślizgaczami na kolanach i butach). Przecież ubieranie się przed jazdą zajmuje im wielokrotnie więcej czasu, niż ten poświęcony jeździe motocyklem. To może lepiej pojechać już autobusem, tramwajem, czy metrem (mniej się człowiek spoci)? No, tutaj to już dałem ognia z "Grubej Berty"!
Chciałbym, jednoznacznie powiedzieć, że jako człowiek wyznający, sformułowaną od dwóch tysięcy lat zasadę: "volenti non fit iniuria - chcącemu nie dzieje się krzywda", nie widzę również nic zdrożnego w tym, że ludzie, chcąc żyć jak najdłużej i w jak najlepszym zdrowiu, czasami (wg mojej miary) przesadzają z oceną grożącego im niebezpieczeństwa. Tylko czy naprawdę siadając na motocykl naszą pierwszą myślą powinno być: "no, wreszcie jestem bezpieczny!".
Oczywiście że kask i rozmaite membrany są czymś, co nam ogromnie ułatwia pokonywanie motocyklowych tras. Kurz, deszcz, zimno, wiatr czy rozmaite fruwające robactwo ogromnie może człowiekowi uprzykrzyć jazdę motocyklem. Znany dowcip mówi: "po czym poznamy uśmiechniętego motocyklistę?" "po muchach na zębach". Zresztą "mondrość", z tejże półki intelektualnej, kazała rozmaitym niezgułom rezonować: "kto to jest taternik?" "to taki gość, który się drapie tam, gdzie go nie swędzi". Aktualne kaski pozbawiają nas, tej coraz mocniej sugerowanej przez rozmaite żywieniowe, europejskie łżeelity, formy zasilania organizmu w białko z robali (chyba błonkoskrzydłych). To bardzo dobrze, że postęp techniczny i w tej dziedzinie pozwala nam, z coraz większą przyjemnością, mniej przejmując się aurą, pomykać po drogach. Do tego dochodzi jeszcze jedno spostrzeżenie że (również) nasze "polskie drogi" w ogromnej większości nie są powodem do wstydu nawet przed najwybredniejszymi motocyklowymi globtroterami. A nie trzeba zbytnio dowodzić, że to również wspomaga bezpieczeństwo przemieszczania się. No to przejdźmy do próby odpowiedzi na postawione w tytule pytanie. Wielokroć już tłumaczyłem się, że brak mi stosownego aparatu pojęciowego i metodologicznego, aby "odpowiadać za miliony". Więc tylko "pro domo sua", czyli w oparciu o moje niemalże 40to letnie jeżdżenie (głównie) szosami, w czasie którego nawinąłem na koła motocykli ponad 600 tys km. W kraju oraz bliższej i dalszej zagranicy. Niestety (stety) tak zwanych "głupich sytuacji" miałem niezbyt wiele. Co było przyczyną takiego braku?! Myślę że były dwie, a może trzy, przyczyny, iż wracałem do domu, a tam Moja Żona Małgorzata nie mogła wykonać tej zapowiedzi, której mi prawie zawsze przed dalszym wyjazdem udzielała. Zapowiedź ta brzmiała: "jak sobie coś na wyjeździe (na motocyklu) zrobisz, to Cię zabiję!". Ponieważ lubię jeździć motocyklem, a umarlaki już tego nie mogą robić (na tym łez padole) więc (Pan każe, sługa musi) wracałem do domu (przeważnie) bez żadnych poturbowań.
A zatem STRACH powodowany bojaźnią przed Najwyższym Autorytetem ("czasami boję się Pana Boga i... zawsze żony" mawiał słynny Szaman Morski czyli kpt. Eustazy Borkowski). No i ODPOWIEDZIALNOŚĆ za rodzinę. Drugim takim czynnikiem powodującym, że nic (no prawie) się w drodze nie przydarzało był fakt, że już nie musiałem sobie udowadniać, gdyż miałem za sobą, "młodość chmurną i górną". A zatem wiedziałem już, jaki to ze mnie jest/był "urabura", a jaki ze mnie "niewydymka". Do tego dochodziła wypraktykowana świadomość, że w tym wieku to już percepcja, czyli zdolność szybkiego reagowania na niespodzianki, nie jest taka sama jaką miałem 20 lat wcześniej.
Czyli ten drugi czynnik to: DOŚWIADCZENIE. A zatem została mi szosa i turystyka. A to jest dużo mniej urazowe i niebezpieczne, niż rozmaite rajdy po kamienistej pustyni, czy nawet tylko motokros. Nie mówiąc już o tych desperatach, co kręcą fikołki w powietrzu, albo przeskakują rozmaite kaniony, czy dziesiątki samochodów. To co napisałem powyżej pomija jedną sprawę. Otóż na szosie nie jestem sam, a tam niestety potrafią się, czasami też niedaleko mnie, znaleźć rozmaite świry, które nie miały podobnych do mnie doświadczeń życiowych, bądź też ich pojazdy przerosły ich możliwości kierowania nimi. No i wtedy włącza się ten trzeci czynnik, gwarantujący nam bezpieczeństwo.
Ja to nazywam, że "mój Anioł Stróż i tym razem się nie zagapił", czyli mówiąc inaczej mamy "SZCZĘŚCIE". No bo jak to inaczej nazwać, kiedy jadąc szosą z Chełma w stronę Warszawy, nagle w przednim kole zrobił się flak i motocykl najpierw rzucił mnie do środka jezdni, a potem szczęśliwie przewrócił się w stronę pokrytego darnią pobocza o łagodnym rowie. Krzesząc iskry gmolem i rurą wydechową moja Yamaha, nie stoczywszy się do rowu, zatrzymała się po kilkunastu metrach, a ja ubrany w skóry (wtedy tak jeździłem) bez żadnego szwanku stanąłem na nogach. Gdyby wtedy motocykl, nad którym nie miałem już żadnej kontroli, zwalił się na środek jezdni, to kto wie czy nadlatujące z przeciwka i kierujące się na Ukrainę TIRy nie zrobiłyby ze mnie (i motocykla) naleśnika. Na dodatek jezdnia była wilgotna od mżawki i nawet nie przetarłem sobie skórzanych spodni ani kurtki. Motocyklowi, który miał, w lekko skrzywionym i obtartym gmolu, pęk przyrowowej darni, też nic się nie stało. Stacja benzynowa, na której kupiłem spraj do opon, aby "nabić" przedniego flaka, była chyba oddalona o niecałe 100 m. Szczęściarz, szczęściarz, szczęściarz. W oponie nie było żadnej wyrwy, a felga nigdzie nie uderzywszy też nie była skrzywiona. Dlaczego zatem powietrze zeszło tak nagle? Nie wiem tego do dziś. W każdym bądź razie po nabiciu opony sprajem spokojnie powróciłem do domu i... żona mnie nie zabiła!
Jest takie powiedzenie: "jeśli nie potrafisz nie pchaj się na afisz". Na ogół staram się do niego stosować, co w moim wieku powinno już być pewną nieprzekraczalną regułą. Ta reguła oczywiście nie dotyczy młodych ludzi, którzy dopiero doskonalą się w swoich umiejętnościach. Inaczej nigdy nie mielibyśmy takich Czachorów, Dąbrowskich, czy Zmarzlików. Ani, jeśli wspomnę dziedzinę uprawianą w swojej młodości, to współcześnie wspinających się alpinistów i jeżdżących na nartach, jak Andrzej Bargiel (najwyższej światowej klasy wyczynowiec). Mnie też, zaraz po motocyklowym powrocie, kiedy miałem jeszcze MZ 150 TS, przydarzył się taki "casus pascudeus - paskudny przypadek". Po prostu dałem się podpuścić i piszę to ku przestrodze czytających. Mój przyjaciel, a było to nieopodal klubu Mera (tak, tak usiłowałem wtedy grać w tenisa) zagadnął mnie: "no, co ty nie umiesz na jednym kole?". "Co, ja nie umiem!" - sarknąłem pod nosem. Wsiadłem, odpaliłem i poderwałem kierownicę (z gazu i sprzęgła MZta na koło by nie poszła) i wtedy zobaczyłem, że naprzeciw mnie nadjeżdża samochód osobowy. Gwałtownie zdusiłem przód i wykonałem piękny, niekontrolowany pad na bok. Coś tam w udzie pyknęło. Nie, to nie był gnat tylko jakaś solidna żyła. Zrobił się wewnętrzny wylew i wylądowałem w szpitalu, gdzie mi go przez kilka dni musieli drenować. W ten sposób udowniłem sobie że: "znaj proporcjum mociumpanie" i istnieją pewne bariery, poza którymi jest już tylko krystaliczna głupota. Na zadawane w szpitalu (sobie) pytanie: "czy ja muszę być jej przedstawicielem?!" Odpowiedziałem jednoznacznie. Potem jednak należąc do klubu SKORPION i jeżdżąc na rozmaite zloty, podążając za jego znamienitymi uczestnikami i ich naśladując, coraz bardziej nabywałem doświadczenia. "Powtorienje, mat' uczenja". A zatem rekapitulując, co jest istotne abyśmy nie będąc zawalidrogami i marudami dla innych uczestników wyjazdów, sprawnie ale bezpiecznie jeździli.
Primo: Odpowiedzialność że ktoś na nasz powrót czeka.
Sekundo: Doświadczenie, zarówno życiowe jak i drogowe. Ale ta dziedzina to wiąże się z czasem i ilością przejechanych kilometrów oraz z czynną, przemyślaną obserwacją okoliczności na drodze.
No i Tertio: z tym czego będę życzył jak najgoręcej czytelnikom czyli Szczęście. Bo w tym słowie to jest i zdrowie i forsa na wyjazd i wiele jeszcze innych życiowych przywilejów.
Komentarze 7
Pokaż wszystkie komentarzeno i wariant szczęścia rozszerzony o nie napotkanie na swojej drodze pechowców/nieodpowiedzialnych/zamyślonych/niedoświadocznych/głupich *niepotrzebne skreślić ;)
OdpowiedzŚwietne pióro, miło się czyta, Dodałbym quatro - wyobraźnia.
OdpowiedzZasada pierwsza. Kto szybko jedzie, to go później wolno niosą. Dziś jest ładnie i ciepło i " polincja" zabrała nie jednemu lejce. Nie dajcie satysfakcji sługusom nie rządu i nie dorabiajcie ...
OdpowiedzSuper. Wypadek to kwestia brawury lub niemyślenia o innych użytkownikach ruchu jak o potencjalnych mordercach. Nauczyłem się tego dopiero jak robiłem kat A wcześniej miałem tylko B jakieś 13lat. ...
OdpowiedzPośród wielu klikbajtowych gniotów nareszcie jedna wartościowa perełka. Dzięki
OdpowiedzCzasami dobrze jest, jak ktoś ci powie/napisze/przypomni, kilka rzeczy, które ważne są dla ciebie i twoich bliskich.
Odpowiedz