tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Weekendowy wypad w Alpy na dwóch motocyklach
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Weekendowy wypad w Alpy na dwóch motocyklach

Autor: Radek Zgrzêdek 2015.09.28, 12:29 6 Drukuj

3 kraje, 3 sławne europejskie przełęcze, 3 dni i 2 motocykliści, czyli moto-weekend w Alpach.

Pomysł na wyprawę zrodził się jakoś miesiąc przed jej realizacją, gdy razem z Mateuszem zwiedzaliśmy słowackie tatry motocyklem. Pierwszą myślą było pojechać na Chorwację, jednak szybko stwierdziliśmy, że na pierwszy tak daleki wyjazd dla nas mogłoby to być za dużo. I tak zrodził się pomysł pojechania w Alpy. Dwa tygodnie przed wyjazdem zaczęliśmy prowadzić pierwsze poważne rozmowy na ten temat, plan był następujący - pojechać w weekend, pierwszy dzień poświęcić na spokojny dojazd, przespać się, w drugi dzień zaliczyć Grossglockner Hochalpenstrasse, wieczorem odwiedzić okoliczną mieścinę turystyczną Kaprun i w trzeci dzień wrócić do domu. Z czasem jednak plany się zmieniły. Przeglądając mój ulubiony program motoryzacyjny natrafiłem na wzmiankę o Stelvio Pass, podobno jednej z najpiękniejszych i najniebezpieczniejszych dróg świata. Spojrzałem na mapę i okazało się, że dołożylibyśmy 280 km dojeżdżając do niej z Grossglocknera, więc stwierdziłem, że możemy śmiało dołożyć ją do wyprawy. Później przyszedł jeszcze czas na Słoweńską Mangart Road, którą znaleźliśmy z Mateuszem przypadkiem na youtube i stwierdziliśmy, że może być wisienką na torcie tej wyprawy.

Advertisement
NAS Analytics TAG

Plan był jasny: 3 dni, 3 kraje, 3 piękne alpejskie przełęcze, 2400 km i 2 kumple na motocyklach. Razem z Mateuszem jeździmy Suzuki SV650 - ja w wersji z owiewkami, on na nakedzie. Wszystko ustalaliśmy na 2 dni przed wyjazdem, nocleg mieliśmy załatwiony, jedynie pod Grossglocknerem, a po trasie miała nas prowadzić głównie pamięć. Liczyliśmy na odrobinę szczęścia po drodze oraz na to, że wyprawa planowana spontanicznie, może stać się świetną przygodą.

Komu w drogę temu...

Umówiłem się z Mateuszem o 8:30 rano na stacji benzynowej przy zjeździe na autostradę w Wodzisławiu Śląskim. Ledwo wyjechałem z domu, już zdążyłem złapać małą awarię - wykruszył się magnes czujnika prędkościomierza w przednim kole. Na szczęście kiedyś zabezpieczyłem się przed tą dość częstą awarią SVek po lifcie i zakupiłem nowy magnes. Wymiana zjadła nam ponad godzinę czasu, więc wyruszyliśmy dopiero o godzinie 10:00. Po kilku godzinnym, raczej monotonnym maratonie przez czeskie autostrady (poza 5 kilometrowym korkiem, spowodowanym remontem drogi), docieramy do Mikulova, w którym kupujemy austriackie winiety i wyruszamy w dalszą trasę. Po drodze w centrum miasta mijamy piękny Mikulovski zamek, a kawałek dalej, tuż przed Austriacką granicą naszym oczom ukazuje się klimatyczny widok miejscowych winnic.

Następnie dojeżdżamy do Wiednia. Tam po kilku przejechanych zjazdach orientujemy się, że przegapiliśmy zjazd na autostradę w kierunku Salzburga. Zatrzymujemy się, po raz pierwszy wyciągamy mapę, sprawdzamy jak jechać dalej i wyruszamy w dalszą drogę. Trasa jest dość monotonna, przejeżdżamy ponad 300 km autostradą dojeżdżając do stacji benzynowej 70 km od Salzburga. Uzupełniamy nasze zbiorniki do pełna, jemy "obiad" w miejscowym McDonaldzie i wracamy na trasę. Bierzemy następny zjazd na autostradzie, po czym po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do naszego pierwszego celu - miasteczka Gmunden.

Początki alpejskich klimatów

Gmunden leży nad jeziorem Traunsee i architekturą przypomina przybrzeżne miasteczka Morza Śródziemnego. Charakterystycznym dla niego miejscem jest kościół na wodzie, który z lądem połączony jest jedynie drewnianym mostem. Dookoła okolice zdobią piękne wysokie góry - pierwsze alpejskie widoki na naszej trasie. Czas nas nagli, wyruszamy więc dalej w trasę. Jest już godzina 19:00, o której mieliśmy już dojeżdżać do miejsca naszego noclegu, a przed nami wciąż 2 godziny jazdy. Wszystko przez poranną awarię oraz korki w Czechach oraz to, że zgubiliśmy się pod Wiedniem.

Droga nr 166 jest fenomenalna - jedziemy wzdłuż Traunsee przez kilkumetrowe kręte tunele i serpentyny, podziwiając niesamowite widoki. Niestety radość nie trwa długo, bo kilkadziesiąt kilometrów dalej znowu się gubimy. Szybko korzystamy z telefonowej nawigacji i pędzimy dalej. Kolejny postój mamy 40 km od autostrady A10. Jeden znak kieruje nas na Villach, drugi na Salzburg, nie mamy pojęcia w którą stronę powinniśmy jechać, a telefon z nawigacją się rozładował. Zaczepiam miejscowego mieszkańca z zapytaniem o drogę, który kieruje nas na Villach.

Robi się ciemno. Trasa nr 166 ma swój urok przez dzień, jest pełna zakrętów i serpentyn, ale w nocy robi się niebezpieczna. Niedaleko wjazdu na A10 napotykamy na korek. Podjeżdżamy na jego początek gdzie stoi strażak. Wdaję się z nim rozmowę, z której dowiadujemy się, że za zakrętem był wypadek, dwa samochody się zderzyły, a młoda dziewczyna walczy o życie. Zostajemy również poinstruowani jak dojechać do naszego celu - Fusch am Grossglockner. Wjeżdżamy w końcu na autostradę i narzucamy tempa by nadgonić stracony czas, po czym około 23:00 docieramy do celu - pensjonatu Imbachhorn prowadzonego przez Polaków. Zostajemy mile ugoszczeni po czym udajemy się spać.

Pobudka! Grossglockner Hochalpenstrasse wzywa!

Rano budzi nas dźwięk korowodu supersamochodów pokroju Ferrari, Porsche i Lamborghini, który udaje się w kierunku Hochalpenstrasse. Pakujemy się, uzupełniamy paliwo na miejscowej stacji i wyruszamy pod bramki otwierające drogę na Grossglockner. Czym jest Grossglockner Hochalpenstrasse nie trzeba tłumaczyć. 48 kilometrowy odcinek prowadzi pod szczyt najwyższego szczytu Austriackich Alp - mającego 3798 m.n.p.m Grossglocknera. Droga składa się z 36 serpentyn, a w najwyższym punkcie Edelweisspitze osiąga 2571 m.n.p.m. Znajduje się on w połowie drogi i to własnie tam zatrzymujemy się by zrobić kilka zdjęć i popodziwiać widok ponad 30 trzytysięczników. Następnie wyruszamy dalej na główny punkt widokowy.

Po drodze mijamy ogromne ilości motocyklistów i kierowców. Można tu zobaczyć wszelakiej maści sprzęty, od turystyków, sportów, aż po takie zabytki jak Jawa 250, Puch, klasyczne Hondy i BMW. Również jeżeli chodzi o samochody można tu spotkać dosłownie wszystko. Ciężko nam było policzyć ile perełek takich jak pierwsze kultowe 911-ki, klasyczne Alfy Romeo, GTR'y czy Ferrari mijaliśmy po drodze. To miejsce to raj dla fanów motoryzacji. W końcu dojeżdżamy na taras widokowy pod Grossglocknerem, gdzie te wszystkie maszyny, które mijaliśmy po drodze stoją zaparkowane koło siebie. Przed oczyma widzimy ogromną pokrytą śniegiem górę, natomiast pod nami są już pozostałości lodowca, do których można zejść szlakiem, mijając po drodze znaki z oznaczeniem, gdzie w którym roku jeszcze sięgał lód.

Po ponad godzinie spędzonej na tarasie wyruszamy w dalszą trasę, zjeżdżając już z Hochalpenstrasse w kierunku Lienzu. Tam jemy kolejny "obiad" w McDonaldzie i wyruszamy dalej. Po godzinnej jeździe malowniczymi drogami między Alpami dojeżdżamy wreszcie do granicy z Włochami. Jesteśmy bardzo podekscytowani bo Mateusz jeszcze we Włoszech nie był, natomiast ja byłem tylko raz w życiu.

Buon giorno! Italia benvenuto

Przekraczając granicę od razu widzimy jak zmieniają się krajobrazy. Włoska część Alp wygląda inaczej, bardziej "egzotycznie", a nazywana jest dolomitami. Przejeżdżamy ok. 30 km i wjeżdżamy na autostradę prowadzącą do Bolzano. Niestety koszt przejazdu Włoską autostradą jest spory, za 40 kilometrowy odcinek płacimy prawie 4 euro. Natomiast nie żałujemy tych pieniędzy, gdyż widoki z kilometra na kilometr stają się coraz lepsze! Mosty wiszące nad przepaściami, mnóstwo tuneli, strome wzgórza alp, ruiny zamków i kościołów budowanych na ich szczytach to czyni tę drogę magiczną. W Bolzano odbijamy na drogę w kierunku Merano po czym 40 km od Stelvio Pass sprawdzamy mapę i uzupełniamy paliwo. Znowu jesteśmy spóźnieni, jest godzina 19:00 a my chcieliśmy już o tej porze przekroczyć przełęcz i rozglądać się za noclegiem w Bolzano. Decydujemy, że obojętnie o której byśmy nie przyjechali, przekraczamy Stelvio i nocujemy w Bolzano by nie tracić czasu na następny dzień i by móc przejechać Stelvio tam i z powrotem. Wyruszamy dalej. Po drodze mija nas włoska policja, zaskakując nas, że w obszarze z prędkością ograniczoną do 90 km/h wyprzedza nas prawie przy 130 km/h, bez sygnału... To się nazywa uprzywilejowanie! O godzine 20:00 jesteśmy już u spodu Stelvio, natomiast niepokoi nas chmura wisząca dokładnie nad nią i ludzie zjeżdżający masowo w dół. My jednak nie odpuszczamy i podjeżdżamy.

Szaleństwo na Stelvio Pass...

Pomysł jednak był fatalny. W połowie wspinaczki zaczyna lać jak z cebra, do tego robi się ciemno. My jednak uparcie decydujemy, że nie ma sensu zjeżdżać z powrotem w dół, zakładamy pokrowce na bagaż i jedziemy dalej. Droga już w dobrych warunkach uchodzi za jedną z najniebezpieczniejszych w Europie a przy takich warunkach jazda nią to istny horror. Ostre ciasne nawroty prowadzą nas aż na szczyt. Tam z miejscowego hotelu przez okno wypatruje w naszym kierunku człowiek i patrzy na nas ze zdumieniem. Jesteśmy jedynymi ludźmi którzy wyjechali na szczyt.

Zjazd był jeszcze gorszy, stromy, z płynącymi wzdłuż drogi potokami, spowodowanymi ulewą. Z hamulcami trzeba obchodzić się delikatnie, by nie stracić przyczepności, a nawroty brać przy maksymalnie 20 km/h. Tutaj dopiero widzimy zalety silnika V2 z ogromnym momentem hamującym. Dzięki temu nie musimy zbyt często korzystać z hamulców. Po ponad godzinnej przeprawie udaje nam się szczęśliwie i bezpiecznie przejechać przełęcz, cóż za szczęście... Dojeżdżając jeszcze do końca drogi widzimy leśniczego, który właśnie stawia znak zakaz ruchu w przeciwnym kierunku oznaczający, że droga zostaje zamknięta. Nie dociera do nas na razie zbytnio co przeżyliśmy, jesteśmy skoncentrowani tylko na tym by znaleźć w Bormio nocleg. Ulewa nie ustaje, ale nasze SVki dzielnie znoszą te warunki.

Szczypta włoskiej kultury

W mieście pytamy w hotelach i dopiero w 3, po dłuższej rozmowie z Włochem, który nie zna słowa w żadnym innym języku niż włoski udaje się nam załatwić nocleg, cóż za ulga! Jeszcze zostaje tylko rozwiesić rzeczy do wyschnięcia i można iść spać. Ja w międzyczasie schodzę jeszcze na dół do hotelowego barku skosztować miejscowego piwa, które kosztuje... 2 euro za 300 ml! Ale za to smakuje świetnie. Wracając do pokoju w przejściu napotykam mnóstwo ludzi, a w środku nich świetnie śpiewającą kobietą i mężczyznę przygrywającą jej na gitarze. Ludzie dookoła wyposażeni są w jakieś dziwne lampiony i słuchają dwóch muzyków. Wygląda to świetnie, jakby spotykali się tu już od lat. Pozostaję tam na chwilę wsłuchując się w muzykę i wracam do pokoju spać. Rano budzimy się z nadzieją na lepszą pogodę. Niestety nie jest słonecznie - na szczęście nie pada. Nasze rzeczy są jeszcze trochę mokre, ale nie pozostaje nam nic innego jak założyc je na siebie i ruszyć w trasę. W końcu czeka nas dzisiaj ponad 1000 km do pokonania na raz.

Stelvio Pass - podejście drugie

Podjeżdżamy drugi raz wzwyż Stelvio. Dopiero teraz gdy jest jasno widzimy to czego nie widzieliśmy w nocy - piękno włoskich Alp i tej drogi, ale również jej niebezpieczeństwo które udało nam się w nocy ominąć. Uświadamiamy sobie, ile szczęścia mieliśmy tamtej nocy. Uroku drodze dodają kute w skale tunele. Chwilę przebijamy się przez chmurę i lądujemy na szczycie mającym 2757 m.n.p.m. Choć większość przykrywa chmura to i tak widoki zapierają dech w piersiach. Kupujemy pamiątki na szczycie i zjeżdżamy w dół wąskimi nawrotami, wymijając czasami na centymetry w ich apexach samochody.

Wracamy tą samą droga w kierunku Lienz, przy okazji gubiąc się po raz kolejny. Tym razem przegapiając zjazd na autostradzie. Oznakowania wskazywały, że prowadzą nas w kierunku Austrii, lecz dopiero pod Brennero dowiadujemy się, że ta droga prowadzi w kierunku Insbrucku, który jest nam totalnie nie po drodze. Na szczęście dość szybko odnajdujemy dobrą drogę, lecz dokładamy prawie 40 km tracąc znowu czas. W Brennero również zmuszony byłem na najdroższe tankowanie w swoim życiu, prawie 6,80 zł/litr! Zatankowałem tylko tyle by dojechać do Austrii, natomiast Mateusz miał na tyle paliwa by jeszcze przejechać trochę kilometrów. Za austriacką granicą kolejny raz tankujemy, tym razem do pełna, przy okazji sprawdzając mapę. Okazuje się, że zamiast wracać do Lienz i wjeżdżać na autostradę A10 do Villach, możemy przedostać się pobliską B111 wzdłuż południowej granicy Austrii szybciej. Nieświadomi skutków naszego wyboru udajemy się na nią...

Bo spontaniczne decyzje bywają najlepsze...

Wybór okazał się być genialny! Ledwie skręcamy na 111-kę, a od razu zaczynamy się dość wysoko wspinać ostrymi zakrętami. Do tego od czasu wyjazdu z Merano towarzyszy nam świetna pogoda, czy może być lepiej ? Pewnie! Na drodze pojawia się coraz więcej zakrętów, slalomów, nawrotów, temu wszystkiemu towarzyszy totalny brak ruchu na drodze i pasmo Alp znajdujące się po naszej prawej, wyznaczające granicę austriacko-włoską. I tak przez 60 km... Nasze SVki z lekko sportowym charakterem dopiero zaczynają tu żyć. Droga pozwala na sporo ale wymaga też nielada umiejętności. Za to jaką sprawia frajdę! Idealna rekompensata za złą pogodę na Stelvio Pass.

Po 60 km docieramy do autostrady A2, którą udajemy się po raz kolejny w kierunku Włoch do Tarvisio. Sprawdzamy mapy i patrzymy na czas. Jest już prawie 17:30, a my jeszcze nawet na Słowenii nie jesteśmy, a gdzie tam Polska! Narzucamy tempo i wyruszamy dalej.

Dober večer! Slovenija pozdravlja

Po parunastu kilometrach przekraczamy słoweńską granicę i udajemy się w kierunku Kranjskiej Gory, mijając po drodze sławną ze swoich skoczni Planicę. Po drodze naszym oczom ukazują się piękne Alpy o wapiennej strukturze, z gołymi białymi, stromymi szczytami. Tuż za Kranjską Gorą zaczynamy wspinaczkę. Widząc niesamowite widoki jedziemy podekscytowani wąskimi leśnymi (asfaltowymi) dróżkami, wspinając się na prawie 2000 m.n.p.m. Wydaje nam się, że to właśnie to jest słynna Mangart Road. Lecz dojeżdżając do najwyższego punktu stwierdzam, że nie przypominam sobie ani jednego zakrętu, którego widziałem na filmie. Sprawdzamy mapy i faktycznie - do podjazdu pod Górę Mangart zostało nam jeszcze 50 km, a tu już taka niesamowita wspinaczka nas zaskoczyła.

Cesta pod Mangartou, czyli droga do raju...

W dalszej części trasy przebijaliśmy się przez malownicze kręte drogi rezerwatu Mala Pisnica, żwawym tempem przejeżdżając wioski pełne turystów między innymi z Polski. O godz 18:45 znaleźliśmy się pod drogą na szczyt Mangart. Osobiście czułem ogromną ekscytację, przypominając sobie widoki z filmu. Miałem nadzieję, że w połączeniu z zachodem słońca, który się zaczął i dobrą pogodą będziemy zadowoleni. I nie zawiodłem się. Im wyżej byliśmy, tym było lepiej. Wąska dróżka, bez zabezpieczeń, punkty widokowe co 500 metrów, tunele wykute w skale, w których pięknie niósł się dźwięk naszych V2 i to uczucie, że udało się dotrzeć do wszystkich zamierzonych celów, uczyniły ten podjazd niezwykłym.

Na sam szczyt góry Mangart mającej 2679 m.n.p.m nie wyjechaliśmy, ponieważ została przykryta gęstą chmurą. Zatrzymaliśmy się natomiast tuż przed nim w miejscu, które pamiętam z wcześniej wspomnianego filmu, jako te z najlepszymi widokami. To wystarczyło. Widok był cudowny, troszkę pochmurno, ale efekt i tak był niesamowity. Zdecydowanie najlepszy punkt całej wyprawy. Nie pozostało nam nic innego jak tylko zjechać na dół i wracać do Polski, w końcu przed nami było jeszcze mnóstwo kilometrów do domu a była już godzina 20:00.

Pora wracać

Jeszcze chwilę podziwialiśmy widoki drogą prowadzącą nas do Tarvisio od innej strony niż tej z której przyjechaliśmy, po czym wrócilismy na autostradę. Villach - Graz - Wiedeń - Mikulov - Ostrava - Wodzisław Śląski. Tak wyglądała nasza droga do domu. Oczywiście nie obyło się jeszcze bez przygód. Rozłączyliśmy się przez moją nieuwagę we Wiedniu z Mateuszem i straciliśmy prawię godzinę na złapanie wspólnego kontaktu. Złapaliśmy się dopiero pod granicą austriacko-czeską. W domu byliśmy o 3:30 w poniedziałek. Po przyjeździe osobiście nie poszedłem od razu spać, tylko otworzyłem piwo, na ukoronowanie świetnej wyprawy.

Była ona jak widać planowana spontanicznie, miała mnóstwo niedociągnięć, często gubiliśmy się przez brak porządnej nawigacji, czasowo wszędzie przyjeżdżaliśmy dosłownie na ostatni moment, podjęliśmy również kilka złych decyzji tak jak wcześniej wspomniany podjazd na Stelvio w ulewie nocą. Ale to właśnie czyni tą wyprawę wyjątkową i tworzy świetne wspomnienia. Tak na prawdę główną satysfakcję daje to, że wszystko nam się udało. Zaliczyliśmy w 3 dni 3 kraje i 3 niesamowicie piękne europejskie przełęcze, a nasze sprzęty ani na chwilę nas nie zawiodły. W sumie przez jeden weekend zrobiliśmy 2400 km. Polecamy wybrać się w taką trasę, z trochę lepiej rozplanowanym czasem. Warto!

Advertisement
NAS Analytics TAG

NAS Analytics TAG
Zdjêcia
Advertisement
NAS Analytics TAG
Komentarze 5
Poka¿ wszystkie komentarze
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze s± prywatnymi opiniami u¿ytkowników portalu. ¦cigacz.pl nie ponosi odpowiedzialno¶ci za tre¶æ opinii. Je¿eli którykolwiek z komentarzy ³amie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usuniêty. Uwagi przesy³ane przez ten formularz s± moderowane. Komentarze po dodaniu s± widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadaj±cym tematowi komentowanego artyku³u. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu ¦cigacz.pl lub Regulaminu Forum ¦cigacz.pl komentarz zostanie usuniêty.

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualno¶ci

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep ¦cigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górê