Bagnaia i Ducati mistrzami świata. Jak zawodnicy komentują GP Walencji 2022?
Podczas gdy Hiszpan Alex Rins sięgnął po zwycięstwo w pożegnalnym wyścigu Suzuki, Włoch Pecco Bagnaia wywalczył tytuł mistrza świata królewskiej klasy MotoGP. Mick analizuje wydarzenia z Grand Prix Walencji.
Finał sezonu ponownie miał w tym roku wyjątkową wagę, ponieważ Grand Prix Walencji miało rozstrzygnąć losy mistrzowskiego tytułu. Szanse ustępującego mistrza, Fabio Quartararo, były co prawda niewielkie z uwagi na aż 23-punktową stratę w tabeli, ale wciąż wszystko jeszcze mogło się zdarzyć, a Pecco Bagnaia musiał dojechać do mety… i dojechał.
Reklama
Kalendarz dla motocyklisty na rok 2026 Gwiazdy MotoGP.
Duży 42x30 cm. 79 zł WYSYŁKA GRATIS!
Kalendarz motocyklowy na rok 2026 ścienny, przedstawiający najważniejszych bohaterów tego sezonu MotoGP. Marc Marquez, Jorge Martin, Johann Zarco, Raul Hernandez, Fabio Quartararo, Franco Morbidelii, Pedro Acosta, Pecco Bagnaia, Marco Bezzecchi, Alex Marquez i inni w obiektywnie Łukasza Świderka, polskiego fotografa w MotoGP
KUP TERAZ. WYSYŁKA GRATIS »
W przypadku zwycięstwa Quartararo, Bangaia potrzebował zaledwie czternastej pozycji. Na mecie zameldował się na dziewiątym miejscu, podczas gdy Francuz finiszował tuż za podium.
Tym sposobem Pecco zapisał się w historii, odrabiając największą stratę, bo aż 91 punktów i sięgając po tytuł mimo aż pięciu nieukończonych wyścigów.
Włoch nie miał łatwego zadania, bo po kontakcie z Quartararo na drugim okrążeniu, przez resztę wyścigu jechał bez prawego skrzydełka aerodynamicznego, co mocno utrudniało mu jazdę, ale wykonał plan minimum z nawiązką, zostając w pełni zasłużonym mistrzem.
Quartararo robił co mógł, po starcie ostro walcząc z zawodnikami Ducati. Przepychanki z Pecco kosztowały go nieco czasu, ale mimo wszystko zawodnik Yamahy był w stanie dogonić prowadzącą grupę.
Niestety na tym etapie jego przednia opona, szczególnie po lewej stronie, miała już dość. "Wiedziałem, że nie mam szans, bo przód był za miękki" - powiedział później zrezygnowany Fabio.
Na jego obronę trzeba dodać, że nie był jednym zawodnikiem, który miał problemy z oponami. Z uwagi na wyższe niż w sobotę temperatury, podobny problem miał m.in. trzeci na mecie Jorge Martin, którego na finiszu wyprzedził jeszcze Brad Binder.
Tym sposobem Bagnaia sięgnął po pierwszy mistrzowski tytuł Ducati w klasyfikacji zawodników od 15 lat i triumfu Caseya Stonera. Włoska marka zapewniła sobie także tzw. "potrójną koronę", wygrywając zarówno klasyfikację zawodników, jak zespołów i producentów.
W niedzielę wieczorem przenalizowałem sobie jednak trochę liczb i szczerze mówiąc, mam mieszane uczucia. Oczywiście, jak już napisałem, tytuł Pecco jest w pełni zasłużony, ale mimo wszystko czuję mały niedosyt.
Dlaczego? To już materiał na osobny felieton, który z pewnością popełnię w najbliższych dniach. Wróćmy do wyścigu.
Suzuki odchodzi z klasą
Ostatni wyścig sezonu był także ostatnim wyścigiem marki Suzuki, która na początku roku zaskoczyła wszystkich zapowiedzią wycofania się z MotoGP mimo ważnej do 2026 roku umowy z organizatorami MŚ.
Po zwycięstwie w Australii, Alex Rins chciał raz jeszcze zasmakować szampana i w niedzielę wykonał kapitalną robotę. Po zaskakująco dobrych - jak na potencjał Suzuki - kwalifikacjach i rewelacyjnym - jak na ich słaby system holeshot - starcie, Rins złożył się w pierwszy zakręt na prowadzeniu, którego nie oddał już do mety.
Hiszpan przyznał, że płakał pod kaskiem, gdy siedział na motocyklu na polach startowych, ale w ostatniej chwili był w stanie ponownie skupić się na zadaniu. Łezkę uronił także po minięciu linii mety.
"To był chyba najtrudniejszy okres w mojej karierze, bo zawsze miałem wszystko pod kontrolą, a po Jerez nie wiedziałem, co dalej" - powiedział po wyścigu, wspominając ostatnie miesiące. W przyszłym roku zobaczymy go na LCR Hondzie.
Odejście Suzuki nadal budzi ze mnie mieszankę smutku i złości. Smutku, z powodu wspaniałych ludzi zostawionych przez Japończyków na lodzie; na szczęście wszyscy znaleźli sobie w padoku nowe posady. Złości, bo chyba jak wszyscy mam żal do smutnych panów w krawatach, którzy nad tabelką w excelu postanowili ponownie zabić świetny projekt.
Rins pokazał w Walencji, że Suzuki mogłoby w MotoGP jeszcze wiele osiągnąć…
Przez cały wyścig Hiszpana naciskał startujący przed własną publicznością Jorge Martin, ale zawodnik Prima Pramac Ducati, podobnie jak Quartararo, miał problem z przegrzewającą się przednią oponą i nie był w stanie zaatakować. Na finiszu sam stracił pozycję, co dla jego rywala było na wagę złota.
Odrodzenie KTM-a
Brad Binder po starcie wyścigu znalazł się tuż za walczącymi Quartararo i Bagnaią. Zawodnik z RPA musiał poczekać kilka okrążeń, aż w zbiorniku jego KTM-a ubędzie paliwa i wreszcie zaczął pogoń.
Najpierw wyprzedził jadącego po tytuł Włocha, następnie ustępującego mistrza, aż wreszcie dogonił Martina, z którym także sobie poradził.
Po drodze dostał jeszcze w kask kawałkiem skrzydełka odlatującym z motocykla Pecco, co zasługuje na osobną analizę.
Bardzo ważne dla tego wyniku były nie tylko dobre kwalifikacje, ale także nowa rama. Binder od dawna prosił o lepszą trakcję na wyjściach z zakrętów i wreszcie ją otrzymał. Co prawda przód jest teraz trochę trudniejszy w opanowaniu i wyhamowaniu, ale lepiej skręca, a tył daje dużo lepszą trakcję.
Do tego stopnia, że Binder musiał w Walencji zmienić swój styl jazdy i lepiej przygotowywać się na wyjścia z zakrętów, w których teraz wreszcie mógł zyskiwać, zamiast tracić czas.
Tym sposobem Brad zakończył sezon tak samo, jak go rozpoczął, czyli na podium, zapewniając jednocześnie austriackiej marce wicemistrzostwo w klasyfikacji zespołowej, co jest nie lada sukcesem - i nawiązuje trochę do tego, dlaczego czuję po tym sezonie niedosyt.
Dla niego samego także był to dobry rok, zakończony na szósty miejscu w tabeli, choć po raz pierwszy od lat bez ani jednego zwycięstwa.
Pytanie, czy faktycznie nowa rama jest o tyle lepsza od starej, czy Walencja po prostu dobrze "leży" austriackim motocyklom. W końcu Miguel Oliveira po starcie z 15. pola na mecie był piąty, a przecież nie dysponował nowym nadwoziem.
Zobaczymy, co Austriacy pokażą w sezonie 2023, ale wygląda na to, że wreszcie odnaleźli drogę.
Stary Marquez czy nowy Marquez?
Na mecie w Walencji zabrakło Marca Marqueza, który jechał po podium, ale zaliczył uślizg przodu w ósmym zakręcie. Podobny los spotkał Jacka Millera w jedenastce.
Hiszpan przyznał, że od początku wyścigu coś było nie tak. Nie powiedział co prawda co, ale jego brat, Alex, na takiej samej Hondzie miał problemy z temperaturą silnika, więc resztę możemy dopowiedzieć sobie sami.
Tym bardziej, że takie problemy zdarzały się już wcześniej. Zresztą nie tylko HRC. W trybie awaryjnym wyścig - z uwagi na temperaturę silnika - przejechał także na swoim Ducati Luca Marini, który mimo wszystko był w stanie wyprzedzić Pecco i finiszować na ósmym miejscu.
Po wyścigu Marquez był jednak zadowolony, bo przede wszystkim powrót po operacji pokazał, że problemy z ramieniem to już historia. Teraz trzeba ogarnąć motocykl, a to nie będzie łatwe. Honda ma duże problemy z hamowaniem na wprost, co było zresztą widać w ten weekend po stracie Marqueza w pierwszym sektorze.
"Na jednym czy dwóch kółkach możesz to nadrobić hamując agresywnie, ale nie przejedziesz tak całego wyścigu - wyjaśniał później Marc. - Powiedziałem sobie jednak, że skoro nie walczę o nic w tabeli, to w ten weekend mogę postawić wszystko na jedną kartę. Za rok będzie inaczej".
"Za rok" zaczyna się już we wtorek, podczas oficjalnych testów MotoGP w Walencji. My jednak będziemy musieli jeszcze rozliczyć tegoroczne zmagania w kilku bardziej szczegółowych analizach. Pierwsza, najbardziej paląca, już niedługo.







Komentarze
Pokaż wszystkie komentarze