STOP do likwidacji. Sygnalizacja zamiast rozsądku
To nie żart, to rzeczywistość. Jak donosi auto-świat.pl nasze niezawodne Polskie Koleje Państwowe postanowiły pozbyć się znaków STOP z kilku przejazdów kolejowych, bo... nie pasują do zapisów w rozporządzeniach.
Tak, dobrze czytasz. Choć znak B-20 miał jasno określoną funkcję - zmusić kierowców do zatrzymania się i upewnienia, że nie nadjeżdża pociąg - to teraz ma zniknąć, bo prawo mówi, że nie przystoi mu stać przy przejeździe kategorii C. Zgodnie z urzędniczą logiką, wystarczy migająca lampka i nie potrzeba nic więcej. Co z tego, że nie ma szlabanu. Co z tego, że widoczność może być ograniczona. Przecież czerwone światło wszystko załatwia. A kierowca? Kierowca ma się domyślić.
Zmiana wprowadzana od 10 lipca obejmie pięć przejazdów w powiecie gostyńskim na trasie Łódź Kaliska - Tuplice. Znikające znaki to efekt martwych przepisów, które przewidują, że STOP może stać wyłącznie przy przejazdach kategorii D, czyli takich, gdzie nie ma ani szlabanów, ani sygnalizacji. W kategorii C - tam, gdzie działa automatyczna sygnalizacja świetlna - taki znak to już "zbędne oznakowanie". Nawet jeśli poprawiał bezpieczeństwo. Nawet jeśli kierowcy czuli się dzięki niemu bezpieczniej.
Tu nie chodzi o logikę, tylko o literę prawa. A ta, choć nie zawsze rozumna, ma być przestrzegana. Zdaniem PKP, znaki trzeba usunąć, bo nie ma podstawy prawnej, by je tam trzymać. I choć nie słychać fanfar, decyzję przyklepał Wojewoda Wielkopolski. Starosta gostyński mógł tylko przytaknąć i przygotować się do kosztownego demontażu. Tak, dobrze zgadujesz - usunięcie znaków też kosztuje. Kto za to płaci? My.
Nie brakuje jednak głosów rozsądku. Komisja ds. bezpieczeństwa ruchu drogowego, powołana niedawno przez starostwo, ostro skrytykowała pomysł znikających STOP-ów. Podobnego zdania jest lokalna policja. W ich ocenie, taki ruch może pogorszyć bezpieczeństwo i prowadzić do tragicznych wypadków. Szczególnie że przejazdy kategorii C nie mają ograniczeń prędkości dla pociągów, w przeciwieństwie do klasy D, gdzie obowiązuje 20 km/h. W efekcie z torów mogą w każdej chwili nadciągnąć rozpędzone składy, a kierowcy - pozbawieni dodatkowego ostrzeżenia - nie będą w porę reagować.
Dyskusje nie pomogły. Z prawem, choćby najbardziej absurdalnym, nie da się dyskutować. Przepisy wygrywają z rozsądkiem. Na przejazdach, gdzie jeszcze niedawno trzeba było się obowiązkowo zatrzymać, teraz wystarczy zaufać migającym światłom. I trzymać kciuki, że wszystko działa, jak należy.


Komentarze
Pokaż wszystkie komentarze