tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Przez Azerbejdżan, Gruzję i Turcję do Urzędowa
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Przez Azerbejdżan, Gruzję i Turcję do Urzędowa

Autor: Himalaya Expedition 2011.11.30, 12:57 6 Drukuj

Pamiętacie wyprawę „Drogą do Urzędowa”? Na stronach Ścigacz.pl już pisaliśmy, że chłopaki ruszają w trasę oraz zamieściliśmy wrażenia z pierwszych kilometrów.

Jak wiecie chłopaki przebili się przez Indie i dotarli w okolice Kaukazu, z przygodami rzecz jasna. Przed wami kolejny odcinek opowieści.

Strasznie telepie samolotem, dla uspokojenia sytuacji na pokładzie personel rozdaje alkohol. Mamy po 1 snickersie, gumy do żucia, puste kieszenie, niemożność wypłaty pieniędzy z bankomatu przez najbliższe 24 h i uśmiech na twarzy. Dobrze że w samolocie rozdają jedzenie i napoje. Jemy i pijemy na maksa. Przed wyjazdem wiedzieliśmy że będzie to zwariowana wyprawa. I jest.

Podchodzimy do lądowania na lotnisku w Azerbejdżanie. Mocne uderzenie w pas. Wytracamy prędkość, nagle wszyscy w samolocie zaczynają bić brawo. O co chodzi? Patrzę na Artura, on na mnie, chyba powinniśmy się cieszyć że wylądowaliśmy bezpiecznie. Wysiadamy na lotnisku w Baku. Terminal przypomina swoim wyglądem ośrodek zdrowia w Urzędowie, zanim jeszcze ten został wyremontowany. Szybka odprawa, siedzimy na torbach i czekamy na SMS od operatora z numerem Polskiej Ambasady. Jest, dzwonimy. Jeden telefon, drugi i kolejny. Jest dobrze, pomogą nam. Mamy czekać na lotnisku aż ktoś przyjedzie z ambasady. Czas nie jest stracony bo przyglądamy się ładnym dziewczynom, a jest tu ich bez liku, podoba nam się. Pojawia się pani Dorota. „A tu oszołomy jesteście! W czym mogę pomóc?” Po chwili lądujemy w luksusowym samochodzie terenowym ambasady Polski. Pani Dorota znalazła nam tani hotel. Jest osobą bardzo energiczną i zaradną. Wpada na pomysł żebyśmy zamieszkali w polskiej placówce, po co płacić za hotel, przecież nie mamy pieniędzy. Szybki telefon, ambasador się zgadza. Wszyscy tutejsi pracownicy wiedzą o naszej wyprawie, bardzo sympatycznie. Dojeżdżamy do centrum, nie wierzymy. To nie jest była republika radziecka. To miejsce wygląda jak miasta na lazurowym wybrzeżu: palmy, równiutkie drogi, czyściutko, przepych bogactwa. Czy na pewno jesteśmy w odpowiednim miejscu? Raczej nie tak wyobrażaliśmy sobie Baku. Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem. Po drodze do konsulatu zajeżdżamy do tureckiej restauracji coś przegryź. Palce lizać. Mięso w każdej postaci: z warzywami, kartoszkami, serem, sałatki, cuda. Najedliśmy się w opór. Wieczorem mamy jeszcze chwilę czasu na pozwiedzanie pobliskiej okolicy, pani Dorota bardzo ciekawie opowiada. Nasze mieszkanie to full wypas, to nie gówniany hotel w Indiach. Już po północy, czas spać. Jutro piękne widoki, piękne dziewczyny, nowe znajomości, najpewniej poznamy wszystkich pracowników polskiej placówki, gdyż śpimy w budynku gdzie wszyscy pracują.

Dzięki uprzejmości pana Marka Lecha, Polaka który ożenił się tutaj i mieszka ponad dwadzieścia lat, a co najważniejsze jest przewodnikiem po Azerbejdżanie, zna perfekcyjnie cały kraj, dostąpiliśmy zaszczytu zwiedzania Baku. Oprowadza nas po najciekawszych miejscach przy tym wyczerpująco opowiada o wszystkich zabytkach. Miło upływa czas, który kończymy wspólnym obiadem. Resztę dnia organizujemy sobie sami, chłoniemy wszystko co najpiękniejsze w tym mieście, różnorodność wszystkiego, czerpiemy ile się da.

Ze smutkiem opuszczaliśmy polską ambasadę, to takie wspaniałe miejsce. Mieliśmy wielką ochotę zostać tutaj dłużej. Czas nas goni. Nagraliśmy kilka wywiadów. Z ambasadorem panem Michałem Łabędą, z konsulem czyli panią Dorotką, najważniejszą osobą w polskiej placówce, która potrafi zaradzić każdemu problemowi. Nie ma dla niej problemu nie do rozwiązania. Czuliśmy się tu jak w domu. Pani Dorota: „Wiecie co? Pomagamy dużej ilości Polaków, ale takich oszołomów jak wy to tu jeszcze nie było”. Śmiech. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu „oszołomów”. Jest to najlepsza Polska ambasada na świecie! Dziękujemy z całego serca wszystkim pracownikom ambasady za szczerą pomoc. Kochamy Was. Z kilkoma osobami pracującymi tu na pewno nie długo spotkamy się na piwku w Polsce. Jesteśmy już umówieni. Na tej placówce pracuje jeden „niebezpieczny” pracownik. To przez Niego mamy mdłości, nie możemy jeść i ciągle chce nam się pić. Nieźle nas urządził. To była polska gościna. Strzeżcie się go. Mowa tu o panu Wiciu. Pokazał nam „ciemną” stronę Baku. Oprowadził po prawdziwym mieście. Nie tym wygłaskanym, wypolerowanym na pokaz dla zagranicznych turystów, ale tym które skrywa prawdziwą historię. Wieczór zakończyliśmy w klimatycznym, prawdziwym azerbejdżańskim barze przy połówce i wielkim półmisku pieczonego mięcha. No, może trochę więcej, niż połówce. Swój człowiek, dziękujemy panie Wiciu, do zobaczenia w Polsce. Czekamy.

Jedziemy autobusem do Saki. Nie najlepiej się czujemy, za sprawą wczorajszej libacji. Trzypasmowa autostrada nowiutka i równiutka. Po jednej stronie Morze Kaspijskie, po drugiej powoli wyłania się Kaukaz. Skromna szata roślinna. Wieje bardzo silny wiatr, to tu normalne. Autobus pełen ludzi, większość posiada złote zęby. Z telewizora zawieszonego pod dachem sączą się muzyczne światowe hity w ich „mandżurskim” języku: Bee Gees, Michael Jackson, Drupii.

Saki, znaleźliśmy super nocleg, u bardzo miłej kobiety. Co najciekawsze kilka dni temu w tym miejscu gdzie teraz się znajdujemy spało 6 dziewczyn z Polski! Szkoda że już wyjechały, co to by się tu działo. Siedzimy przy stole, pijemy winko, wytrawne. Kaukaz robi ogromne wrażenie. Z każdym kilometrem zmienia swój wygląd. Od totalnie wyschniętych zboczy, porytych głębokimi dolinami rzecznymi przechodzi w totalnie zielone wzgórza. Najwyższe partie pokryte płatami śniegu.

Spokojnie upływa dzień. Powoli przygotowujemy się do dalszej drogi. Pochodziliśmy po mieście, zrobili małe zakupy, sprawdzili kiedy odjeżdża marszrutka. Tak, zwą się tutejsze środki komunikacji. Odwiedziliśmy pałac Chana, nuda. Następne wydarzenie zdecydowanie nie było już nudne. Spacerujemy po mieście, zbliżamy się do jakiegoś typa. Od razu rzuca się w oczy, wygląda na lokalnego świra. Niespodziewanie zza paska wyjmuje pokaźnych rozmiarów pistolet i kieruje w naszym kierunku. Na twarzy ma uśmiech i lśniące na złoto zęby. Momentalnie zmieniamy tor naszej drogi. Serce znacznie przyspiesza. Chwila niepokoju. Na szczęście gościu znika za murem, a my spokojnie siadamy w restauracji. Próbujemy zrozumieć zaistniałą sytuacje. Pewnie chciał nas tylko postraszyć. Dobrze że oglądaliśmy Matrix'a i wiemy jak uchylać się przed pociskami zmierzającymi w naszym kierunku. W razie draki musielibyśmy zastosować tą technikę. W filmie zadziałała. Czy tutaj by się sprawdziła? Ulubionym zajęciem miejscowych mężczyzn jest siedzenie w barze, picie herbaty i gra w różne gry jak np. domino. Potrafią w taki sposób spędzić cały dzień.

Pobudka wcześnie rano bo o 6, chwilowe ogarnięcie i śniadanie: jajka, herbata, chleb, masło i miejscowy ser, w sam raz. Taksówką jedziemy na miejscowy dworzec autobusowy gdzie chcemy marszrutką dojechać do Tbilisi w Gruzji. Na dworcu do busa wsiada niemal komplet, z każdym kilometrem ludzi przybywa, atmosfera gęstnieje. Nie wiem czy Maziarz zmieściłby tak dużo osób w tak małym busie. Na miejscu okazuje się że z tego miejsca nie ma bezpośredniego połączenia z stolicą Gruzji. Jedziemy na full wypełnionym busem do Balakanu. Tu łapiemy busa który przejeżdża już za granicę Azerbejdżanu do Lagodehki. Przed granicą wszyscy opuszczają busa, strefę graniczną trzeba pokonać na piechotę. Odprawa po stronie azerbejdżańskiej mało przyjemna, celnicy ludzi przekraczających granicę traktują z brakiem jakiegokolwiek szacunku, rzucają paszportem jak jakimś śmieciem, udało się przejść. Wchodzimy na odprawę celną Gruzji. „Hello. Welcome to Georgia” z uśmiechem na twarzy. Traktują cię jak człowieka. Szybka i sprawna odprawa. Można posiadać kulturę osobistą. Jesteś Polakiem? Lubimy Polaków. Wymiana uścisku i uśmiechu. Po drugiej stronie czekamy na busa którym dojeżdżamy do Lagodehki. Szybki przeładunek nadbagażu i jedziemy do Tbilisi. Nadbagażu? Jesteśmy obarczeni bagażem Brysyji, który po powrocie z Indii pozostał w naszych rękach i musimy się z nim męczyć, tak wyszło. Kierowca sunie bardzo szybkim tempem chociaż bus nie jest w dobrym stanie, kilka razy idziemy na czołówkę, udaje się ominąć przeszkody. Jesteśmy w Tbilisi. Stały punkt. Po wyjściu z busa otacza nas kilku taksówkarzy oferując swoją pomoc. Nie zwracamy na nich uwagi. Na własną rękę szukamy noclegu. Jest coś w dobrej cenie, w centrum, jedziemy, miejscówka OK. Po zakwaterowaniu się idziemy pozwiedzać najbliższa okolice. Spotykamy Zazę. Taki miejscowy dziwak. Tłumacz języków i zbieracz butelek w jednej osobie. Wygadany gość, gęba mu się nie zamyka. Wypowiada się w kilku językach w tym i w polskim. Niezły ubaw mamy z niego. Restauracja, trudno się dogadać, operujemy jedynie naszym i angielskim językiem, coś tam zamawiamy, niezłe. Wypoczywamy w parku. Artur dostaje sms'a od pana Arkadiusza Kłębka, który chce się z nami spotkać. To konsul polskiej ambasady w Tbilisi. Wie o naszej szalonej wyprawie i służy nam pomocą. Siedzimy w knajpie na deptaku, kosztujemy rodzime browary, miło toczymy rozmowę. Z wnętrza lokalu sączy się, jedyny, niepowtarzalny, grany na żywo magiczny jazz. Czego więcej chcieć. Natchnieni tym wspaniałym klimatem, po rozstaniu z panem Arkadiuszem, na ławce wsłuchujemy się w dźwięki miasta. Duży ruch samochodów, spacerujący ludzie, mnóstwo reklam świetlnych, chłodny wiatr, przyjemnie. Czas spać, jutro miejmy nadzieję kolejny szalony dzień.

Zwiedzanie miasta. Atakujemy ponad trzysta schodów do góry mijając po drodze zabytki miasta. Głównie kościoły i kawałki murów obronnych. Ciężko złapać oddech, nogi szybko się męczą. Ze szczytu roztacza się piękny widok na znaczną część miasta. W krajobrazie przeważają kościoły. Na szczycie pozostała również pamiątka po sowieckich braciach. Kiczowaty, dwudziesto metrowy posąg kobiety, zwany tutaj Matką Gruzją. Niezła żarka czyli bardzo gorąco.

Łapiemy taksówkę. Podjeżdża czarna, zdezelowana łada. Pakujemy nasze bagaże do bagażnika. Wskazujemy adres pod który ma nas zawieźć. Oznajmia, że wie gdzie to jest. Po chwili podjeżdża na postój taksówek i próbuje się dowiedzieć gdzie to jest. Jedziemy, strzela z tłumika i wszystko skrzypi. Zajeżdżamy na stację paliw. Nie lubimy jak w czasie naszego kursu taksówkarz tankuje auto, szczególnie Artur szybko się denerwuje. Zatankował dwa litry! Na dodatek każe nam zapłacić za benzynę. Niezły wkurw. Co za gość, nie ma przy sobie żadnej kasy. Nie chcą nas wypuścić ze stacji. Płacimy, to jedyne wyjście. Jedziemy dalej. Przez te dwa dni zapoznaliśmy się delikatnie z topografią miasta. Na nasz nos jedzie w nieodpowiednim kierunku. Nie nasz problem, będzie dotąd jeździł, aż znajdzie odpowiedni adres. Tylko czy wystarczy benzyny? Lepiej żeby nie zabrakło, bo nie ręczę za Reja. Kilka razy zapytał przechodniów i udało się dotrzeć w odpowiednie miejsce. Przed Polską ambasadą stoi kilkunastoosobowa grupa Gruzinów, oczekują na pozytywne rozpatrzenie wiz do Polski. Polska to bardzo popularny kierunek. Wita nas pan Arkadiusz. Krótka rozmowa gdyż jest bardzo zajęty. Najważniejsze dla nas że pomógł nam rozwiązać nasz duży problem. Dziękujemy serdecznie. Wieczorem z panem Arkadiuszem spotykamy się ponownie. Obwozi nas po mieście, odwiedzamy m.in. ulicę L. Kaczyńskiego. Ostatnie uściski i zmierzamy do hotelu. Jutro pędzimy dalej.

Niemal 400 km i ponad 6 godzin w marszrutce. Przemierzamy trasę z Tbilisi do Batumi. Dworzec autobusowy to istny jarmark. Za każdym razem jak pytamy kierowcę „skolko czas paszli?” pokazuje na palcach że za 5 minut i tak kilka razy. Zachowujemy spokój. Mogłoby się wydawać że te 6 godzin w busie to totalna nuda. Nic z tych rzeczy. Rozrywkę przez całą trasę dostarczał gościo, który wsiadł w Tbilisi w ostatnim momencie. Był totalnie pijany, miał problem z przejściem przez całego busa na tylne siedzenie. Gęba mu się nie zamykała, cały bus ział, my również, chociaż nie rozumieliśmy co mówi. Gdzieś po trasie koło Niego dosiadł się pasażer, pokaźnych rozmiarów. Nasz upojony alkoholem delikwent prowadził z Nim cały czas zażartą dyskusję że jest za duży, zajmuje zbyt wiele miejsca i jest Mu przez to ciasno. Dyskusja Ich powodowała że cały bus pękał ze śmiechu. W momencie kiedy wysiadał był bardziej pijany niżeli wsiadał, chyba miał podłączoną kroplówkę.. Droga upłynęła szybko. Wylądowaliśmy w Batumi, nad morzem Czarnym. Idziemy uliczkami miasta z bagażami, zaczepia nas młody chłopak. Domyślił się że szukamy noclegu. Oferuje bardzo korzystną cenę. Korzystamy. W momencie kiedy Artur ogląda pokój, Michała na ulicy zaczepia pytanie: Czego szukasz? Eksponowanie polskiej flagi zawsze przynosi korzyści. Krótka rozmowa. Nowo poznany Pan stwierdza że dobrze znaleźliśmy, nie ma co kombinować. Idziemy w miasto pozwiedzać co nieco. Docieramy nad morze. Michał czekał 50 dni na ten moment, moment popływania w morzu. Jest super, ciepła, słona woda. Wieczór kończymy na deptaku który budują dwie ogromne fontanny z których wytryska woda w takt muzyki, przeróżnej, czasami bardzo skrajnej, a wokół rosną palmy podświetlone na zielono. Strasznie kiczowato to wygląda.

Opuściliśmy Gruzję. Cały dzień spędziliśmy w autobusie, przemierzając drogę z Batumi do Samsun. Droga wiodła wzdłuż morza, na brzegu którego wylegiwały się kobiety całkowicie ubrane z chustami na głowie. W Samson wylądowaliśmy już w nocy. Z buta 6 km poza miasto, udało znaleźć się nocleg w sadzie owocowym. Nareszcie nocleg w namiocie. Kolejne kilometry chcemy pokonać na stopa. Palec wyciągnięty do góry i jest pierwsza podwózka. Duża wywrotka. Ładujemy się we dwóch na jedno siedzenie i jeszcze bagaże na kolana. Nie wygodnie jak cholera. Na szczęście, nieszczęście tylko kilkanaście kilometrów przejeżdżamy. Jest zabawnie. Drugiego stopa udaje się złapać po pół godziny. Kierowca uśmiechnięty, przy pasku składany nóż, z drugiej strony pistolet. No cóż, zatrzymał się to wsiadamy. Osobówka. Bagaże w bagażniku, w środku wygodnie i klima. Kierowca informuje nas że jedzie do Ankary. Wahamy się co zrobić. Nie tą drogą planowaliśmy dojechać do Istambułu. Jednak kawałek podjedziemy. Złoty dwadzieścia, złoty czterdzieści z zegara nie znika kierowca zasuwa nie zwracając uwagi na przepisy. Kilometry szybko ubywają. W czasie rozmowy okazuje się że jest ochroniarzem jakiegoś, nie pamiętamy nazwiska, ministra tureckiego. Niespodziewana wizyta delegacji francuskiej i musi wracać z wakacji. Musimy wyjść poza miasto na obwodnicę by dalej kontynuować jazdę na stopa. Bez naszego wpływu zatrzymuje się płatny bus. Kierowca gestem ręki wskazuje żeby wsiadać. My pokazujemy że nie mamy pieniędzy. Nalega. Oznajmia, że nie będziemy musieli płacić. Jedziemy. Po kilometrze kierowca: dacie dychę za dwóch i będzie OK. Spojrzeliśmy tylko na siebie. Zapłaciliśmy. Bez komentarza. Naszym marzeniem było przejechać się TIRem. W szczególności polowaliśmy na ten pojazd. Przez dłuższy czas nic. Może ten TIR się zatrzyma. Jest! Biegniemy szybko z bagażami w ręku. Wdrapujemy się po schodkach. Ponad 120 km zgodnie z naszą trasą. Kierowca bardzo sympatyczny, chociaż nie zna angielskiego to coś tam powoli się dogadujemy. Dostojnie suniemy, z góry patrząc na osobowe auta. Po drodze zajeżdżamy na wspólny obiad. Oburzył się bo zapłaciliśmy za jego posiłek. W czasie jazdy okazuje się że będzie jechał dalej, niż nam na początku powiedział tylko, że najpierw musi zajechać po towar. Załadunek potrwa 2 godziny i dalej będzie zmierzał w kierunku Istambułu. Jakaś alternatywa, mimo wszystko idziemy na stopa, może w tym czasie uda się coś złapać. Nie najlepiej idzie, wszyscy przemykają obok nas. Artur idzie na pobliski zajazd kupić coś do picia. Stoi tam TIR, kierowca śpi. Artur powiadamia sprzedawcę. Jeśli kierowca wstanie niech go zapyta czy przypadkiem nie jedzie do Istambułu, jak tak to czy by nas zabrał. Po kilkunastu minutach kucharz biegnie w naszym kierunku z taką prędkością że aż pogubił części garderoby. Nie znając ani słowa po angielsku próbuje nam coś powiedzieć. Domyślamy się że kierowca wstał i za chwile startuje do Istambułu. OK, wsiadamy. Mercedes pierwsza klasa. Wszystko dopracowane w najlepszy sposób. Wygoda, ten samochód nie jedzie, tylko płynie. W momencie wsiadania kierowca informuje nas że musimy zdjąć buty. Będzie nieciekawie pachniało. Może nas nie wyrzuci. Słońce powoli zachodzi, z każdym kilometrem zbliżamy się do Bosforu, jeszcze 300 km, będziemy koło północy. A jednak wcześniej o godzinie 11 mostem przekraczamy Cieśninę Bosfor i wjeżdżamy z Azji do Europy. Kierowca TIRa nadrobił drogi i przywiózł nas do centrum żebyśmy mieli wszędzie blisko. Spoko kolo. Zaczynamy szukać hotelu. W najbliższej okolicy same trzy, cztery gwiazdki, ceny nie na naszą kieszeń. Odpuszczamy, przeczekamy do rana gdziekolwiek. W kafejce internetowej szukamy promu z Istambułu do Varny w Bułgarii. Pomaga nam właściciel kafejki. Zabawne jest to że nie zna w ogóle angielskiego. Ale oni tu mają na to sposób. Woła Michała do swojego komputera i rozmawiamy przez translator. Mądre i zaradcze. Wykonuje kilka telefonów, przeszukuje internet. Same złe wieści. Prom nie pływa, pociąg nie jeździ, jest tylko autobus. Bierzemy. Cel zostanie osiągnięty. Właściciel kafejki nie chce pieniędzy za usługę, jest szczęśliwy że może nam pomóc, uważa że to jego obowiązek. Nie może zrozumieć dlaczego tak dużo podróżujemy. Według niego wakacje polegają na tym że człowiek jedzie w jedno miejsce i nie robi nic tylko wyleguje się na plaży, pije alkohol, chodzi na dicho czyli nie aktywne wakacje to dla niego ideał spędzenia wakacji. Nie może pojąć czemu my się tak przemieszczamy. Idziemy do biura linii autobusowych, kupujemy bilet. Za 8 godzin wyruszamy w kierunku Varny. Artur rozkłada karimatę i kładzie się na podłodze w poczekalni.

O 4 nad ranem podstawiają busa który ma nas zawieźć do miejsca skąd odjeżdża nasz autobus to Varny. Lądujemy w kolejnym miejscu, w którym oczekujemy na autobus. W poczekalni idziemy na kilkadziesiąt minut w kimę. Pobudka, skromny posiłek, mycie zębów. W informacji pytamy co z naszym autobusem bo powinien już być, a go nie ma. Z tego zamieszanie wynikło że jesteśmy w nie odpowiednim miejscu. Nasz bus odjeżdża z innego dworca. Idioci w złe miejsce nas dostarczyli. Podwożą nas w odpowiednie miejsce, za późno autobus już odjechał. Wsiadamy w inny który podąża w podobnym kierunku, po drodze przesiądziemy się w odpowiedni. Tak się stało, jedziemy odpowiednim. Ponad godzinę spędzamy na granicy turecko-bułgarskiej. Co ciekawe. Stoimy do okienka kontroli paszportów, nagle zza naszych pleców dobiega głos: „Drogą do Urzędowa już wracacie?” Odwracamy się zszokowani. Skąd ten głos? Kto to? W takim miejscu? Skąd wie kim jesteśmy? Po chwili okazuje się że to młody chłopak z Polski również wariat, który ma zamiar przemierzyć całą Europę, pół Azji Mniejszej i Północną Afrykę. Był na naszej stronie i facebook'u, rozpoznał nas po gębach. Za wiele nie porozmawialiśmy, odjeżdżał nasz autobus, jedynie krótka wymiana informacji.

NAS Analytics TAG

NAS Analytics TAG
Zdjęcia
Autostopowicze
dzisiejszy azerbejdzan
Gruzini
Gruzja
Gruzja klimaty
Klimaty orientu
Lada Taxi
Mala Azja
My i Pani Dorota
Nad morzem Kaspijskim
Normy UE nie obowiazuja w Gruzji
Paliwo na Kaukazie
pamiatki z Gruzji
Pilnowanie Interesu
Sexi Halva
Tir autostop
Ulica Lecha Kaczynskiego
wsrod nowych znajomych
Wypoczynek
W samolocie
Zabytki
Zachod slonca na Kaukazie
Komentarze 5
Pokaż wszystkie komentarze
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Ścigacz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usunięty. Uwagi przesyłane przez ten formularz są moderowane. Komentarze po dodaniu są widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadającym tematowi komentowanego artykułu. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu Ścigacz.pl lub Regulaminu Forum Ścigacz.pl komentarz zostanie usunięty.

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualności

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep Ścigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górę