Motocyklem przez Andy - czê¶æ III
Od redakcji: Po opublikowaniu części pierwszej i drugiej podróży Pana Andrzeja przez Środkowe Andy, teraz przyszedł czas na kontynuację historii.
Droga do Uyuni: Dzień 1 - najpierw przekroczenie granicy
Problem z rejestracją motocyklu. Obecnie, sprawa wygląda tak: strajk się skończył, Pani notariusz złożyła papiery do urzędu, transfer własności został dokonany dnia 11.11.2015 r. o czym mają już informacje w systemie. Aby ostatecznie bez problemu przekroczyć granicę trzeba jeszcze zaczekać... 2 tygodnie.
Rzeczy do zobaczenia w tej części Chile oraz moja cierpliwość się skończyły. Postanowiłem spróbować na ignoranta. Podjechałem do punktu granicznego znajdującego się na wyjeździe z miasta - 50 km od granicy. Motocykl zaparkowałem w pewnej odległości, pozbyłem się ciuchów motocyklowych i podszedłem do okienka strażników granicznych. Oznajmiłem, że chce wjechać do Boliwii. Padło pytanie: ale jak? Rowerem, samochodem czy stopem? Odpowiedziałem, że motocyklem. Poprosili o dokumenty. Wyjąłem wszystkie i zacząłem przeglądać. W końcu zapytałem czy może być ubezpieczenie. Jak najbardziej może. Dokument wspaniały, najnowszy, 1 dniowy - z poprzedniego dnia kiedy to kupiłem ubezpieczenie obowiązujące poza granicą Chile.
Wszystko się zgadzało: na moje nazwisko, itd. Strażniczka sprawdziła numery nadwozia i inne dane identyfikacyjne i wstawiła mi upragnioną pieczątkę wyjazdu z Chile oraz zasugerowała odwiedzenie celników (Aduna) obok. No jakoś tak mi to wypadło z głowy.
Mając doświadczenie z przed roku mogliby na nowej pieczątce napisać null i tyle by było. Nie ma co ryzykować. Pokonałem 50 km i 2 tyś. przewyższenia i dojechałem do granicy z Boliwią. Do punktu granicznego wchodzę na pewniaka. Boliwijski strażnik sprawdził czy jest pieczątka w paszporcie z Chile, ja uzupełniłem bardzo prosty druk, wstawiono mi do paszportu pieczątkę wjazdową po czym ruszyłem w stronę Uyuni.
Motocykl? Nikt o niego nie pytał. Jak będę wracał z Boliwii do Chile to w systemie będzie już czysto. Papiery, celnicy, przepisy - teraz to nieważne, gdyż do najbliższego asfaltu mam kilkaset kilometrów. Początki nie były łatwe. Mnóstwo piachu, tarka, ale po pewnym czasie zaczął się ruch - dżipy wożące turystów. Co ciekawe turyści muszą się na granicy przesiadać.
Najpierw myślałem, że chodzi o to, że po stronie boliwijskiej w zasadzie tylko terenówki wchodzą w grę do poruszania się. Łatwo wiec podrzucić turystów dużym busem do granicy, a potem wsadzić ich w dżipy. Otóż nie. Wynika to z tego, że nie ma ustaleń czy i jak Chilijczyk może pracować w Boliwii, i vice versa. W Boliwii obowiązkowo musi być lokalny kierowca.
Droga średnia. Prędkość 40km/h występuje rzadko. Przeważnie drugi bieg i 25km/h z ciągłą obserwacja drogi. Ważne jest by patrzeć tak na 100 m przed siebie i planować bardziej "długodystansowo". Nie spieszyło mi się: do przejechania miałem 50 km. Popołudniu dojechałem do gorących źródeł wraz z infrastrukturą gdzie zostałem na noc i dołączam do grupy 4 rowerzystów. Śpimy w namiotach na miejscowej budowie, której ściany ochraniają nas trochę przed wiatrem. Wysokość 4200 m. Godzina 20., wszyscy już w namiotach i nikt nie wychyla nosa. Mam na sobie prawie wszystko: bieliznę termoaktywną, zwykłą koszulę i spodnie, softshelle spodnie i kurtkę, rękawiczki, z chusty na szyję zrobiłem czapkę. W tym wszystkim jestem w śpiworze, na którym mam dodatkowo częściowo włożony w spodnie motocyklowe, a i kurtką się przykrywam. O północy obudziłem się od gorąca. Wykorzystując okazję, że jest mi ciepło wybrałem się na chwilę na zewnątrz. Gwiazd pełno, w tym spora część z nich pobłyskiwała. Daleko na horyzoncie widziałem błyski jakiejś burzy. Wolalbym w takim miejscu jej nie uświadczyć. Poza tym bardzo podoba mi się fakt, że póki co na wyjeździe deszcz miałem tylko teraz, na samym początku w Santiago. Zrzuciłem część rzeczy, czego pożałowałem po 3 godzinach, jak poczułem, że zrobiło się naprawdę zimno. Rano, namioty pokryte były szronem.
Droga do Uyuni: Dzień 2 – 4900 m n.p.m. po raz pierwszy
Ponad 160 km po bezdrożach. Dzień zacząłem od pokonania przełęczy na 4900 m n. p. m. Potem pogubiłem drogę - wybudowali nową do jakiegoś zakładu, a ja wziąłem ja za główną. Tylko 15 km straty. Obok głównej drogi tworzone są równolegle drogi przez terenówki. Głównie z powodu powstałej już tarki. Wybór drogi jest jednak nie taki łatwy. Czyż tarka nie jest lepsza od głębokiego piachu? Jeśli chodzi o piach to nauczyłem się dzisiaj biegać z motocyklem. 1 bieg: trzymasz kierownice i biegniesz czy raczej pchasz wraz z dodawaniem gazu i puszczaniem sprzęgła. Nową nabytą umiejętność chcąc, nie chcąc musiałem użyć kilka razy. Czasem jednak najlepszym rozwiązaniem byli jechanie całkiem poza trasą. Po całym dniu jazdy w tych warunkach dość mocno czuję całe ręce. W kwestii mojej maszyny dochodzę do wniosku, że owszem czasem przydałyby się może szersze opony z bardziej agresywnym bieżnikiem czy większą mocą przy walce z bardzo ostrymi podjazdami, czy piachem, ale to czego nie można jej odmówić to bardzo dużej zwinności przydającej się zwłaszcza przy ciężkich zjazdach po kamieniach.
Największe wrażenie całego wyjazdu zrobiła na mnie dzisiaj Laguna Colorado. Czerwony kolor wody, dziesiątki flamingów i innego ptactwa, a w około wulkany. Z ciekawostek to są 2 koncepcje powstania solarów: pierwsza to podniesienie tereny gdzie kiedyś było morze do takiej wysokości wynikające z ruchu płyt tektonicznych, a druga jako źródło soli wskazuje magmę. Sól miałaby rozpuszczać się w wodzie i spływać do najniższego punktu tworząc słone jezioro.
Na noc zatrzymałem się w malej wiosce. Pokój za 30 boliwianów czyli około 17 zł. Najpierw było kompletnie cicho, po 2 godzinach zjechała się banda terenówek z turystami. Patrząc po tym jakie pojazdy tutaj spotykam to są to głównie starsze, luksusowe terenówki jak Toyota Land Cruser czy odpowiednik Lexusa. Czasem też daje się zauważyć motocykle.
Boliwia zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Ludzie są bardzo mili i nie jest tak zachodnio jak w Chile. Każdy kierowca spotykany w górach pozdrawiał mnie lub interesował się czy wszystko u mnie w porządku jak, np. na chwilę się zatrzymałem. Również właściciel hostelu oraz leciwej już Jawy bardzo chętne pomógł mi przy regulacji naciągu łańcucha.
Krajobrazy również zachwycają. Jest dużo bardziej zielono, można spotkać więcej zwierząt, w tym zabawne lamy. Oczywiście motocyklista to największy drapieżnik, więc wszystko na jego widok zrywa się do ucieczki. A wszystkie te atrakcje wciąż na 4500 m n.p.m.
Droga do Uyuni: Dzień 3 – pierwszy kontakt z asfaltem
Początek drogi wydawał się łatwy: asfaltu brak, ale i tak w stronę cywilizacji można było mknąć z prędkością 70km/h. Później droga przypomniała mi opowiadania rowerzystów o tych dniach, podczas których musieli cały czas pchać rowery po piasku. Po dojechaniu do drogi w miarę utwardzonej, również nie można było odetchnąć. Nawierzchnia wymuszała ciągłe wyszukiwanie drogi. Spotkania z ciężarówkami (90% z nich to 20 letnie Volvo) wiązały się z byciem obsypanym kurzem i kamieniami oraz utratą widoczności na kilka sekund. Popołudniu dojechałem do Uyuni, gdzie udałem się do widocznego z głównej drogi cmentarzyska lokomotyw. Lubię takie momenty: „O! Lokomotywy pośrodku niczego - no to podjadę”. Miasteczko ma klimat: drogi są szerokie na 6 metrów, większość pojazdów to terenówki, motocykliści jeżdżą bez kasków. Wszyscy jadą przy tym spokojnie- może to kwestia niepopularności takich wynalazków jak obowiązkowe ubezpieczenie OC.
Salar de Uyuni – drogi znów stały się zbędne
Dziś odwiedziłem Salar de Uyuni. Jest naprawdę ogromny. Zrobionych przez pojazdy nowych śladów jest mnóstwo. Później przyjdzie pora deszczowa i wszystko znów się wyrówna. Kierowcy lokalnych wycieczek są jednak bardzo pomocni i ciężko się zgubić. Poniekąd widać wszystko, np. okoliczne góry. Rzecz w tym, że mogą być oddalone o ponad 100 km. Jego powierzchnia wbrew pozorom nie jest w pełni jednorodna. Można odnaleźć sporo wypełnionych wodą dziur, z których cały czas bąbelkuje powietrze. Świat jest mały - na środku salaru spotkałem parę Brazylijczyków, których poznałem 2 dni wcześniej w hostelu w górach. Po zwiedzeniu kaktusowej wyspy udałem się na północ w stronę wulkanu. Będąc na skraju salara prawie się zakopałem: na jego północnej granicy jest rzeka posiadająca także część przykrytą solą i można się nieźle naciąć. Wulkan objechałem chcąc dostać się do głównej drogi. I znowu offroad i pchanie motocykla w piachu. Dla odmiany główna droga okazała się być świeżo wyłożona asfaltem. Po drodze zahaczyłem jeszcze o krater po meteorycie, po to by na noc zajechać do miejscowości Challapata by gościć u Jacka: polskiego księdza.
Challapate – odpoczynek i walka z systemem
Kolejny dzień odpoczywałem w Challapate. Dzień zacząłem od wyczyszczenia motocykla z soli. Była dosłownie wszędzie.
W kwestii tankowania - w Boliwii nie jest tak łatwo, że po po prostu zajeżdża się na stacje, tankuje i płaci. Benzyna kosztuje poniżej 2 zł za litr, ale tylko dla miejscowych. Przed każdym tankowaniem pracownik wklepuje numery tablic rejestracyjnych. Każdy samochód jest w systemie, który określa czy na prawo tankować po tej cenie. Cenę dla pozostałych określa aktualne rozporządzenie. Obecnie 8,68 boliwiana czyli ponad 4,4 zł. Z faktu moich chilijskich blach łapie się do drugiej grupy. Cena no ok, nie zbiednieje specjalnie, bo moja maszyna spala ostatnio około 2,6 litra na 100, ale cała procedura, branie danych z paszportu itd. Nalewanie tych kilku litrów paliwa trwa najkrócej. Próby zaparkowania poza zasięgiem kamer i pójście z kanistrem nie działa: wciąż pracownik potrzebuje wpisać coś do sytemu. Inna opcja to kupowanie paliwa w mniejszych miejscowościach, gdzie sprzedają benzynę po 3zł bez pytania o nic.
Ciekawie też się tutaj uprawia agitacje polityczną: poprzez malowane ścian czy kamieni. Główna partia ma kolor niebieski i daje się zauważyć malowidła z nazwiskiem ich kandydata w bardzo wielu miejscach. Nawet na trasie w wiosce może nikt nie mieszkać, ale część ścian jest pomalowana. Wybory minęły, malowidła zostały. Opozycyjnego koloru zielonego widzi się dużo mniej.
Po dniu odpoczynku wyruszyłem do miejscowości Potosi. Zaskoczył mnie niezły kanion po drodze. W Boliwii zaczyna się prawdziwa przygoda logistyczna. W Chile, dzięki mapach w telefonie miałem w zasadzie informacje o większości nazw ulic, numerów domu, stacjach benzynowych, bankomatach, hostelach itd. W Boliwii już takiej bazy nie na, a mapa nie pokrywa się z rzeczywistością. Podobnie jak dwie inne mapy - dla odmiany papierowe. Booking.com czy inne strony z hostelami też wymiękają: po prostu nie mają w ofercie hosteli z tych miast.
Potosi – chaos w srebrnym mieście
Przeżyłem dziś koszmar w Potosi. Zajechałem wcześniej za dnia, mając kilka adresów hostelów. Problem w tym, że ulice są tutaj bardzo wąskie, część z nich jest jednokierunkowa. Gdyby jeszcze były jednokierunkowe z tym samym zwrotem na calej swej długości. Co to to nie. Droga nagle zmienia kierunek na przeciwny w zasadzie bez żadnego znaku. Taki Bangkok to pikuś. Tam jest po prostu dużo maszyn, zwłaszcza skuterów. Tutaj jest pełno wszystkiego, nie ma miejsca, nie ma świateł czy reguł. Większość ulic jest teoretycznie równorzędna. W praktyce cóż trzeba jechać na wyczucie. Masakra. Klakson, 1. bieg, gaz by Cię słyszeli, wciskanie się między pojazdy by nie spędzić pół godziny w korku, przejeżdżanie między ludźmi przez targ. Wolę już chyba jazdę w piachu. Cale miasto jest jeszcze na pagórkach. W jednym miejscu był taki podjazd, że musialem spasować, bo zaraz by mi silnik zgasł. Hostel, gdzie chciałem spać okazał się zapchany. Pod kolejnym adresem był targ, bez możliwości wjazdu. Oczywiście motocykl przeszkadza przy wyborze, bo potrzebuję czegoś z parkingiem. Zacząłem szukać tradycyjnie jadąc po prostu po mieście. W międzyczasie zrobiła się noc. Czy ruch był mniejszy? A gdzie tam. W końcu udało mi się znaleźć fajne miejsce i przed snem wybrałem się na narodowy posiłek, czyli kurczak a'la KFC, który jest tutaj nawet popularniejszy niż u nas kebab.
Po ostatnich doświadczeniach miasto zwiedziłem pieszo. Ruch na ulicach już nie był taki tragiczny. Wczoraj natrafiłem po prostu na piątek wieczorem. Rzecz uniwersalna w dużych mistrzach miastach niezależnie od tego czy jesteś w Polsce czy w Boliwii. Analogicznie natrafiłem dziś na targi edukacyjne, zbiórkę ludzi uprawiających downhill czy... konwent mangi. Świat robi się coraz bardziej jednolity. Odnaleźć crossfit, karate, reiki, feng shui itd. w dużych miastach nie jest problemem. Najciekawszą rzeczą w Potosi jest mennica, w której Hiszpanie przez setki lat wybijali srebrne peso. Dzięki klimatowi zachowały się jako jedyne na świecie drewniane maszyny do wybijania monet, które by używane zanim przeszli na te napędzane parą czy energią elektryczną. Przedstawili też tezę, że symbol amerykańskiego dolara wywodzi się z nawiązania do nazwy miasta.
Tupiza – niedocenione miejsce z bajecznymi krajobrazami
Mając na uwadzę potencjalne problemy z przekroczeniem granicy nieodprawionym motocyklem postanowiłem ponownie przekroczyć granicę wysoko w górach. Aby nie jechać tą samą drogą postanowiłem przekroczyć granicę w tym samym miejscu, ale tym razem jadąc od wschodu. W tym celu wyruszyłem się na południe do miejscowości Tupiza. Po drodze ominąłem system tankując w sklepie z olejami po 2,6. Tupiza reklamowana jest jako spokojne miasto z ładną okolicą, tudzież jako fajny przystanek w drodze do Argentyny. Okolica nie jest ładna, jest wręcz bajeczna. Weź taki wąwóz umieścij gdzieś w Europie, a juz by wylądował jako topowa, narodowa atrakcja danego kraju. A tutaj nie ma nawet nazwy. Widać gdzieniegdzie kierunek zmian - tablice informujące o maczaniu palców komisji europejskiej: poprawa sytuacji ludności, turystyka, (podobne widziałem w Gruzji w 2010), oraz obietnice jednego z kandydatów na miejscowego rządcę, że Tupiza stanie się jedną z topowych atrakcji Boliwii. Miejscowi też nie pomagają by dzielić się informacjami. Wystarczyła by porządna mapą z opisem, a tak, większość map to w zasadzie broszurki biur podróży. Szkoda trochę, że sugerowana formą zwiedzania jest wycieczka jeepem i tyle. A Boliwia ma tyle do zaoferowania. Mało tego, w terenie są nawet oznaczenia, drogowskazy na ciekawe miejsca. Szkoda tylko, że średnio się można o nich dowiedzieć zanim tam się człowiek uda. Nie pozostało mi nic innego tylko samodzielnie odkrywać uroki okolic. Mając w perspektywie kilka dni jazdy przez góry szukałem dalej jakiegoś środka i udało się - aplikacja nazywa się: MapFactor GPS Navigator. Interfejs mało ciekawy, ale drogi pokrywają się z rzeczywistością. W aplikacji znalazłem też ciekawą drogę z Tupizy na wschód i tak narodził się pomysł: uciekając przed deszczem idącym z północy Chile, chcąc uniknąć problemów celnych na granicy z Chile, tęskniąc za rezerwatem postanowiłem zaufać nowemu narzędziu i wyruszyć mało znaną trasą z Tupizy do San Pedro Atacama.
Jeśli zainteresowały Cię moje przygody, zapraszam Cię na moją stronę na Facebook'u.
Projekt wspierają: PRO-CONTROL, Mix-Graf, Tekstaza Copywriting
|
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze