Marquez dominuje, Martin o w³os od tragedii. Co siê dzia³o w GP Kataru?
To miała być dla Marca Marqueza trudna runda, podczas której do walki miał wrócić Pecco Bagnaia. Tymczasem to Hiszpan wygrał zarówno Sprint, jak i niedzielny wyścig o Grand Prix Kataru. Choć wydawało się, że tym razem musiał się mocniej napocić, to jednak nic bardziej mylnego. Przewaga sześciokrotnego mistrza MotoGP z każdą rundą jest coraz większa, ale w Katarze ja także dałem się nabrać na jego sztuczkę. Później zmroziło mnie z kolei to, co działo się z Jorge Martinem…
Marquez nie stał na szczycie podium na torze Lusail od 2014 roku, dlatego spodziewano się, że to będzie dla niego trudny weekend. Jednocześnie już od jakiegoś czasu Pecco Bagnaia podkreślał, że jego sezon rozpocznie się właśnie w Katarze, ale ani jedno, ani drugie nie okazało się prawdą.
Trzeba przyznać, że Włoch był w miniony weekend wyjątkowo szybki, ale popełnił katastrofalny błąd podczas kwalifikacji i po wywrotce musiał do obu wyścigów przebijać się ze środka stawki. W sobotę zakończyło się to odległym, ósmym miejscem. W niedzielę było dużo lepiej, ale Bagnaia i tak nie miał amunicji, żeby na finiszu dotrzymać kroku swojemu koledze z zespołu.
Marc jednak także nie ustrzegł się błędów i to potencjalnie bardzo kosztownych. Po starcie w niedzielę za szybko wszedł w pierwszy zakręt i w jego środku zaliczył uślizg tylnego koła. Musiał przymknąć gaz, po czym w tył jego Ducati wjechał jego młodszy brat Alex. Dla Marca zakończyło się to utratą prowadzenia na rzecz Franco Morbidelliego, a także utratą jednej z czterech aerodynamicznych lotek znajdujących się za siedzeniem.
Wielu z Was pewnie zastanawiało się, czy mocno wpływało to na prowadzenie Ducati Desmosedici z numerem 93, bo przecież Marquez przez długi czas nie był w stanie wrócić na prowadzenie. Okazuje się, że nie miało to żadnego znaczenia, co przyznał sam Hiszpan, a jego z pozoru nieco wolniejsza jazda wynikała z czegoś zupełnie innego.
Marquez wiedział, że musi oszczędzać przednią oponę, dlatego jak sam przyznał, po prostu puścił Morbidelliego przodem i w ogóle się nim nie przejmował. Wiedział, że Włoch z czasem straci tempo i tak też się stało. Po wszystkim Franco przyznał, że cisnął za bardzo i zużył opony.
Marqueza - i nie tylko jego - zaskoczył jednak ktoś inny. Mowa oczywiście o Mavericku Vinalesie, który na finiszu przez pewien czas toczył ze swoim rywalem ostrą walkę o pozycję i zwycięstwo.
Vinales, nakręcony, aby sięgnąć po zwycięstwo na motocyklu czwartego kolejnego producenta, także jednak przeszarżował, podobnie jak Morbidelli, choć z nieco innego powodu.
Po wyścigu drugi na mecie, podopieczny ekipy Tech 3, otrzymał 16-sekundową karę za zbyt niskie ciśnienie w przedniej oponie. Vinales był o to pytany już podczas konferencji prasowej, ale przyznał wówczas, że nie zwracał na to uwagi, bo dużo się działo, liczył się dla niego tylko wynik i w ogóle nie patrzył na wyświetlacz.
Nie mógł czy nie chciał?
Tutaj moim zdaniem robi się bardzo ciekawie i ten aspekt chciałbym przeanalizować nieco dokładniej. Oczywiście, ekipa Vinalesa spodziewała się pewnie, że będzie on walczył w grupie i adekwatnie dostosowała do takiej sytuacji ciśnienie w przedniej oponie. To także z pewnością pomogło mu przebić się do przodu na początku wyścigu.
Później jednak trzeba było tym ciśnieniem zarządzać, z czym tak fenomenalnie poradził sobie w Tajlandii Marc Marquez, puszczając przed siebie młodszego brata i atakując dopiero przed metą.
Pewnie nikt się do tego nigdy nie przyzna, ale zastanawiam się, czy Vinales faktycznie widział ostrzeżenia o zbyt niskim ciśnieniu, ale je zignorował, bo chciał za wszelką cenę wygrać wyścig?
Trudno mi w to uwierzyć, bo - mówiąc delikatnie - nie byłoby to zbyt mądre. Jeśli tak faktycznie było, to pokazywałoby to duże braki w kwestii zarządzania wyścigiem, szczególnie w bardzo stresującej sytuacji.
Druga możliwość jest taka, że Vinales był tak zafiksowany na walce, że rzeczywiście nie patrzył na wyświetlacz i nie zdawał sobie sprawy, że jego ciśnienie jest za niskie i musi coś z nim zrobić.
To też nie świadczyłoby o nim zbyt dobrze, bo przecież na tym poziomie musisz być w stanie myśleć za dwóch, a jednocześnie jeszcze dawać z siebie wszystko na motocyklu. To właśnie dlatego niektórzy rozwiązują zadania matematyczne robiąc jednocześnie sprinty na bieżni.
Jest jeszcze trzecia możliwość, na którą zwrócił mi uwagę były zawodnik mistrzostw świata Moto2, Piotr Biesiekirski. Bardzo możliwe, że Vinales najzwyczajniej w świecie nie miał amunicji, aby zarządzać pojedynkiem z Marquezem w taki sposób, w jaki Marc rozegrał wyścig w Tajlandii. W końcu KTM nie jest dzisiaj na takim poziomie, jak Ducati, a - co więcej, Vinales też nie zna jeszcze tego motocykla tak dobrze, jak Marc zna swoje Desmosedici.
Jest więc bardzo możliwe, że Vinales machnął po prostu ręką na kwestie ciśnienia i chciał za wszelką cenę stanąć na szczycie podium, nawet za cenę późniejszej dyskwalifikacji. W końcu w jego sytuacji - na co zwrócił mi uwagę Piotrek - nie ma znaczenia, czy zakończy sezon na szóstym, czy na dziesiątym miejscu w tabeli, bo o tytuł mistrzowski i tak nie walczy.
Po rozmowie z Piotrkiem faktycznie skłaniam się ku takiemu scenariuszowi, ale jednocześnie zastanawiam się, jak mocno gaz przymykał Marquez. W końcu on sam powiedział po wyścigu, że kontrolował tempo, aby oszczędzać opony, ale czy chodziło tylko o ich zużycie, czy może w niedzielę również Marc musiał zarządzać ciśnieniem tak samo, jak w Tajlandii?
Kto powstrzyma Marca?
Jeszcze większe wrażenie zrobiło na mnie coś innego. Po wyścigu Marquez został zapytany, z czego wynika fakt, że wyścigi w Katarze zazwyczaj są ciekawe i pełne walki.
Swoją odpowiedź zaczął od "Mam być szczery?", a następnie przyznał, że ciekawie było tylko dlatego, że musiał zarządzać oponami. Gdyby nie musiał tego robić, pewnie wymeldowałby się zaraz po starcie.
To przesłanie, które musi mocno martwić jego rywali. Oczywiście, oni także muszą zarządzać ogumieniem, ale jak widać, robią to zazwyczaj daleko za plecami Marca.
Jednocześnie w Katarze dwaj jego główni rywale popełnili bardzo kosztowne błędy. Najpierw Bagnaia przewrócił się w kwalifikacji i pozbawił szansy na walkę o zwycięstwo poprzez start ze środka stawki. Później zimną krew stracił na chwilę Alex.
Ja widzę to tak. Kiedy Alex uderzył w tył Ducati Marca w pierwszym zakręcie, chyba trochę się wystraszył i zblokował. Mam wrażenie, że na kolejnych kółkach jechał za bratem i obchodził się z nim jak z jajkiem. Z jednej strony to dobre, dojrzałe podejście. Pewnie czekał po prostu na rozwój wydarzeń i swoje pięć minut.
Kiedy jednak zaatakował go Fabio Di Giannantonio, Alex wyraźnie się zagotował i natychmiast skontrował w zdecydowanie za ostry, moim zdaniem całkowicie bezsensowny sposób.
W efekcie zepsuł wyścigu obu, a siebie pozbawił nie tylko szansy na walkę z bratem na finiszu (na co miał chyba tempo), ale także szansy na obronę prowadzenia w tabeli.
Oczywiście takie błędy zdarzają się każdemu i przydarzą się z pewnością także i Marcowi, ale ta różnica w podejściu do walki Alexa z bratem, a z innymi, była dla mnie bardzo znamienna.
Co ważne, po wyścigu Alex podniósł rękę, przyznał do błędu i tego, że zasłużył na karę przejazdu przez długie okrążenie, co jest kolejnym potwierdzeniem jego nowej dojrzałości.
Nie zmienia to jednak faktu, że Diggia był tym incydentem zagotowany, bo także miał szansę na zwycięstwo (pamiętacie jego genialną wygraną tutaj sprzed kilku lat?). Wkrótce jednak Włoch miał na głowie zupełnie inne zmartwienia i jak sam powiedział, najgorszy moment w swoich życiu.
O włos od tragedii
Podczas gdy wszystkich elektryzowała walka na czele stawki, niemal na jej szarym końcu jechał wracający po kontuzji Jorge Martin. Obrońca mistrzowskiego tytułu dał w Katarze popis ducha walki, ale niestety Bliski Wschód opuści dopiero za kilka dni, gdy wyleczy obite po wypadku płuca (nie mówiąc o 11 złamanych żebrach!).
Mam mieszane uczucia co do tego, jak dyrekcja wyścigu zareagowała na upadek zawodnika Aprilii. Po tym, jak Martin wylądował na poboczu i przez dwa kółka nie był w stanie podnieść się z kolan na asfacie, sędziowie wywiesili tylko żółtą flagę i… nic więcej.
Rozumiem, że z jednej strony na czele stawki Marquez i Vinales toczyli fenomenalny pojedynek o zwycięstwo i wszystko wskazywało na to, że czeka nas fantastyczny finisz, z którego nikt nie chciał rezygnować (choć ostatecznie trochę go zabrakło).
Z drugiej jednak strony przez dwa kółka w najszybszym zakręcie toru na kolanach klęczał gość, którego wirażowi nie byli w stanie stamtąd zabrać. Dokładnie w identycznych okolicznościach kilka lat temu, na tym samym torze, zginął lokalny zawodnik jednej z serii towarzyszących. Gdy klęczał na poboczu po wywrotce, dosłownie zmiotła go maszyna innego upadającego motocyklisty.
Możecie teraz powiedzieć, że przesadzam, bo przecież Martin był przytomny i "jedynie wstrząśnięty", ale pamiętajcie, że sekundy wcześniej przy prędkości blisko 200 km/h w jego ciało uderzył przednim kołem Fabio Di Giannatonio (który był tym faktem absolutnie przerażony i aż zatrzymał się przy boksie Aprilii po zjeździe do alei serwisowej, aby zapytać, czy wszystko z Hiszpanem w porządku).
Tak, Martin był przytomny, ale nie był w stanie opuścić pobocza, znajdując się bardzo toru i klęcząc idealnie na trajektorii potencjalnego upadku (do tego, co ważne, na asfalcie, a nie w żwirze). Być może pamiętacie, jak kilka lat temu dyrekcja wyścigu ociągała się z przerwaniem wyścigu Moto2 w Australii, gdy na poboczu czwartego zakrętu siedział Jorge Navarro.
Jak się później okazało, złamana kość udowa przerwała tętnicę udową Hiszpana, a w takich sytuacjach każde okrążenie jest nie tyle na wagę złota, co dosłownie życia i śmierci.
Na szczęście obrażenia Jorge Martina, w tym 11 złamanych żeber, choć poważne, to jednak nie zagrażają jego życiu. Mimo wszystko uważam, że wydarzenia z tych dwóch kółek powinny zostać bardzo dokładnie przeanalizowane, bo sytuacja była moim zdaniem mocno podbramkowa.
Podbramkowa jest także sytuacja w tabeli. Polega ona jednak na tym, że Marquez stoi w polu karnym i wali gola za golem do bramki rywali, którzy nie są w stanie nic z tym zrobić.
Tak, ja też nabrałem się na pierwszą połowę niedzielnego wyścigu o Grand Prix Kataru i myślałem, że może wreszcie uda się przerwać dominację Hiszpana.
Dwie ostatnie rundy pokazały jednak, że Marqueza powstrzymać potrafi chyba tylko on sam. Jeśli jednak Hiszpan będzie robił nas w konia równie przekonywująco, co w pierwszej połowie wyścigu w Katarze, to nie mam nic przeciwko.
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze