tr?id=505297656647165&ev=PageView&noscript=1 Romet ADV - Transkarpatian Trip
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 950
NAS Analytics TAG
motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG

Romet ADV - Transkarpatian Trip

Autor: Tobiasz Kukie³a 2016.12.09, 13:48 Drukuj

Tam gdzie byli wszyscy, sprzętem którym dojechać się "nie da".

A i po co próbować jechać do Mołdawii Rometem skoro wiadomo, że sprzęt to słaby i pewnie za pierwszym zakrętem się rozkraczy, a kierowca wróci na "lawecie". A no po to moi drodzy, że czasy się zmieniają, ludzie się uczą, a firmy zdobywają doświadczenie produkując motocykle, którymi się da. Nie tylko się da, ale można więcej i z jeszcze większą przyjemnością niż do tej pory!

Advertisement
NAS Analytics TAG

Z ogromną radością przyjęliśmy propozycję Rometa, aby skatować nowe motocykle ADV 250 i przetestować nowy model - ADV 400, który wejdzie do sprzedaży w przyszłym roku. Szczerze mówiąc, to przemawiała przez nas duma, cieszyliśmy się jak dzieci. Jechaliśmy do pracy, ale jakże przyjemnej i owocnej. Mieliśmy przetestować na wskroś nowe propozycje Rometa!

To nie była nasza pierwsza wyprawa, ani wyjazd. Każdy z nas, motocyklami zajmuje się zawodowo, odbył niejedną wyprawę i przetestował dziesiątki sprzętów. Mamy swoje rytuały, wiemy co wziąć, jak się spakować i czego nie brać. No i nie wzięliśmy…

O tym jak paszport podróżował z obcymi

W podróż wyjechaliśmy na początku lipca z Dębicy. Odebraliśmy motocykle z siedziby firmy i udaliśmy się do Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej - prowadzi ją nasz dobry znajomy, a przystań to zdecydowanie nasz klimat. Tam również spędziliśmy noc. Nad ranem zapakowaliśmy sprzęty i ruszyliśmy do granicy. W zasadzie to już po zapięciu piątego biegu, musieliśmy hamować przed przejściem granicznym.

Po kilku minutach oczekiwania nadeszła nasza chwila prawdy. Damian - odprawiony, Tobiasz - odprawiony, Piotr w chwili, w której podawał paszport zorientował się, że coś jest nie tak. Przez dłuższą chwilę jego prawa dłoń, w której podawał "papier" drżała, a z jego ust wydobyły się dwa słowa: "mamy problem…"

Wychodząc  z domu złapał nie ten paszport co trzeba. Ten był już stary i zdezelowany - jednym słowem nieważny. Odbiliśmy się od granicy i z prędkością światła i wróciliśmy do przystani. Tam gorączkowo poszukiwaliśmy transportu dla paszportu. Ktoś musiał go nam dowieźć z Bielska. W końcu udało się. Na jednym z portali znaleźliśmy ogłoszenie. Paszport kolejnego dnia rano był już w naszych rękach. Mogliśmy jechać!

Pierwsze kilometry

Cel mieliśmy jeden. Wszystkie motocykle musiały dojechać do Kiszyniowa - stolicy Mołdawii. Właśnie dlatego od razu zjechaliśmy z dróg utwardzonych - nie mogło być zbyt łatwo.

Po kilku kilometrach szutrowych i bardzo dziurawych dróg rozpoczął się off z prawdziwego zdarzenia. Wjechaliśmy w góry, a droga którą jechaliśmy zmieniła się w dwa pasy głębokich kolein, na domiar złego szlak z każdym kolejnym metrem tracił swój poziom i jechaliśmy coraz wyżej.

Niektóre podjazdy były bardzo strome - musieliśmy wspomagać się pchając sprzęty. Na przemian zakopywaliśmy się i przewracaliśmy. Tempo jazdy było bardzo niskie i o ile normalnie byśmy się tym nie przejmowali, tym razem musieliśmy trzymać otwarte przepustnice.

Martwił nas fakt, że wszystkie nasze graty biwakowe zostawiliśmy w obozie na dole. Wyjeżdżaliśmy dosyć późno i wiedzieliśmy, że będziemy musieli wrócić do punktu z którego wystartowaliśmy. Zaczęliśmy więc rajd na dół - ale już z drugiej strony góry. Błotnista nawierzchnia zamieniła się w wyschnięte koryto, w którym nie dało się jechać. Osuwaliśmy się z kamienia na kamień, modląc się przy tym, żeby nic nie urwać.

Co chwilę ktoś zaliczał glebę - oczywiście ku uciesze reszty. Wreszcie teren zrobił tak trudny, że najbardziej obładowany ADV 250 ugrzązł i nie dało się go ruszyć. Wpadł w koleinę i zawiesił się na kufrach bocznych.

Było już ciemno. Odkopaliśmy go, ale tylko na chwilę - błoto to ciężki przeciwnik. Pchaliśmy, próbowaliśmy jakimś cudem go ruszyć, ale za każdym razem posuwaliśmy się tylko o kilka centymetrów. Nagle motocykl zaczął z łatwością osiągać bardzo wysokie obroty, a koło ani drgnęło. Już to do nas to dotarło: mamy problem!

Między łańcuch a zębatkę wpadł kamień. Napiął łańcuch do granic możliwości i trach! Stoimy.

Pękł naciąg napędu i spadł łańcuch. Na szczęście udało się zastąpić ten element bitem z narzędziówki i ponownie założyć łańcuch. Dokręciliśmy ośkę i dało radę jechać. To była na szczęście ostatnia duża przeszkoda na drodze do wymarzonej kolacji. Nocą, przez zarośnięte łąki, zjechaliśmy do wioski, cali przemoczeni, zmęczeni i przemarznięci. Tak to był dobry dzień!

W kolejnych dniach nadal szukaliśmy guza na ukraińskich offach. Wjechaliśmy  na szczyt góry Bihor i o ile wjazd nie był trudny, o tyle zjeżdżaliśmy zupełnie inną drogą, która okazała się rumowiskiem skalnym. To była czysta rzeź. Damian na jednym z kamieni wyłożył się jak długi i odnowił kontuzję sprzed lat. Jasno dał nam do zrozumienia, że dalszy przejazd tą drogą może być dla niego niemożliwy. Na szczęście to twardy chłop, pozbierał się i zjechał na dół - mocno asekuracyjnie, ale dojechaliśmy do zwykłych płaskich, ale szutrowych dróg. Wszak przygoda jest najważniejsza!

Kiszyniów - nasz cel

Stolicę Mołdawii jako nasz cel wybraliśmy zupełnie nieprzypadkowo. Żaden z nas  nigdy tam nie był, a słowo Mołdawia zawsze egzystowało w naszych głowach jako miejsce egzotyczne i odległe.

Po kilku dniach opuściliśmy Ukrainę i ruszyliśmy przez Rumunię do Kiszyniowa. Rumunia przywitała nas pięknymi drogami i setkami wspaniałych zakrętów o rozległych drogach gruntowych nie wspominając. Jechaliśmy i podziwialiśmy wspaniałe widoki, miejsca. Co wam będę pisać, kto w Rumunii był, ten wie o co chodzi, kto nie był - musi jechać!

W końcu dotarliśmy do Mołdawii. Granicę przekroczyliśmy sprawnie i całkiem gładko udało się nam dotrzeć do Kiszyniowa. Spędziliśmy tam mocno zakrapianą noc i kolejnego dnia ruszyliśmy ponownie do Rumunii.

Nazajutrz jednak znów wpakowaliśmy się w tarapaty. Wjechaliśmy na drogę, po której nie mogą jeździć motocykle. Szybko zjawili się policjanci - staliśmy tuż obok budynku parlamentu. Poprosili o dokumenty, sprawdzili je - nie mieli się do czego przyczepić, ale... złamaliśmy prawo! Dowiedzieliśmy się, że nasze prawo jazdy zostanie zatrzymane na trzy miesiące, chyba ze zapłacimy około 300 zł za osobę. Czyli łącznie 900 zł!

Odrzuciliśmy to rozwiązanie, przede wszystkim dlatego, że 900 zł to kupa forsy i w tym przypadku było to zwykłe wyłudzenie. Sami chcieliśmy ich przekupić grą na gitarze i ukulele, nie dali się! Wyjąłem asa z rękawa! Autograf Tadka Błażusiaka, odmówili... Autografu nie dostali, wymaganej kasy też. W końcu ich ugadaliśmy. Wzięli 10 rumuńskich lei i 100 ichniej waluty. Zabrali też wszystkie drobniaki! Przyjemność kosztowała nas jakieś 37 zł.

Nie drażnij niedźwiedzia!

Z Mołdawii deltą Dunaju przejechaliśmy do Rumunii, a tam do urokliwej Konstancy, gdzie podziwialiśmy uroki turystycznej stolicy tego kraju. Zrobiliśmy porządne zapasy jedzenia i picia - tej nocy mieliśmy spać pod gołym niebem. Jak się okazało rozbicie obozu w delcie Dunaju, czyli okolicach Konstancy, było niezwykle trudne. Wszędzie znajdowały się znaki surowo zabraniające wjeżdżania w tereny ujścia Dunaju do Morza Czarnego. Jest to park krajobrazowy - my to szanujemy, trzeba dbać o to co zostało po dzikich ostępach naszej pięknej Europy. W końcu, mniej więcej o godzinie trzeciej nad ranem, w totalnych ciemnościach rozbiliśmy obóz u kogoś na podwórzu, tuż nad brzegiem morza. Gwiazdy pięknie błyszczały na niebie, a morze szumiało w tle. Żyć nie umierać. Niestety po zamknięciu oczu przyszły chmury i zaczęło lać jak diabeł. Cóż... normalka!

Niewyspani i zmęczeni ruszyliśmy kolejnego dnia w stronę Bukaresztu, a ze stolicy wprost do miejscowości Ploeszti, skąd jak łatwo się domyślić mieliśmy idealną bazę wypadową na trasę Transfagaraską oraz Transalpinę.

Jednak do przełęczy łączącej północ z południem, dojechaliśmy dopiero wieczorem. Szukaliśmy więc noclegu, tak aby urokami Transalpiny cieszyć się za dnia. Dojechaliśmy do znanego nam z wcześniejszych wyjazdów pola namiotowego. Na wjeździe nikogo nie było, w związku z tym po raz kolejny wjechaliśmy na polanę i rozbiliśmy obóz.

Po kilku chwilach usłyszeliśmy krzyki ekipy rozbitej kilkadziesiąt metrów dalej. Przyjechali wcześniej, myśleliśmy więc, że już są mocno znieczuleni i dobrze się bawią.

Zbojkotowaliśmy to i zajęliśmy się swoimi sprawami. Damian zaczął rozpalać ognisko, a Tobiasz z Piotrkiem poszli po drzewo. Nagle Damian krzyknął: - Uważajcie niedźwiedź!

Przybiegliśmy szybko sprawdzić co się dzieje. Faktycznie tam stal. Podszedł nas skurczybyk - był już w odległości dziesięciu metrów od biwaku! Czuł jedzenie obozowiska. Zaczęliśmy hałasować, tak jak nasi sąsiedzi. Kręcił się dłuższą chwile i uciekł. Dobrze że nie przyszedł kiedy spaliśmy... W związku z tym zajściem ustaliliśmy, że tę noc bezpieczniej będzie spędzić w hotelu.

Tokai - Pogromcy burz!

Kolejne dni spędziliśmy szalejąc po dwóch wspomnianych wyżej trasach. Są to zdecydowanie punkty obowiązkowe dla wszystkich motocyklistów odwiedzających Rumunię. Transfogaraska była dobrą rozgrzewką przed Transalipną, gdzie skatowaliśmy Romety doszczętnie i znów poczuliśmy ogromne uderzenie endorfin. Jeśli do idealnych winkli dodamy zjazd na szutrowe górskie drogi, to bardzo szybko otrzymujemy wzór na udany dzień.

W końcu opuściliśmy południe Rumunii i dojechaliśmy do Tokaju. Tym razem przed nami miała być spokojna noc - na szczęście nie była! Po spędzeniu dłuższej chwili na poszukiwania miejsca biwakowego rozbiliśmy obóz nad rzeką. Ustawiliśmy motocykle, nakryliśmy je plandeką pod którą spędziliśmy większość biwaków w trakcie ostatnich dwóch tygodni i wskoczyliśmy do środka - tak wygląda najczęściej nasz obóz. Tym razem nie niedźwiedź, a burza wytrąciła nas ze spokojnego snu. Bez dwóch zdań! Ściągamy problemy, ale chyba o to chodzi w podróży - szukanie guza to podstawa.

Usiedliśmy na brzegu rzeki i patrzyliśmy na rozświetlany błyskawicami Tokai. Byliśmy  delikatnie mówiąc zaniepokojeni, bo rozbiliśmy obóz tuż pod starymi drzewami.

Grzmiało i błyskało coraz mocniej. Ciągle jednak mieliśmy nadzieję, że ta burza rozejdzie się po kościach. Niestety w końcu zaczęło padać.

- Dziwna ta burza - powiedziałem. Faktycznie! Grzmiało, błyskało się i padało, jednak nadal nie było wiatru. To dawało nadzieję, że nasz problem nie jest tak duży jak się to mogło wydawać. Niestety... w momencie kiedy zakończyłem swój wywód na temat wiatru, rozpętało się "piekło". Wiało, drzewami rzucało na lewo i prawo, deszcz rozpadał się na dobre, a naszą plandekę w kilka sekund wiatr potargał do tego stopnia, że siedząc już pod nią, każdy musiał trzymać jej skrawek, żeby wiatr jej nie porwał. Zamknęliśmy oczy, próbowaliśmy spać, ale każdy w głębi duszy martwił się tym co się może za chwilę wydarzyć. Nie musieliśmy długo czekać. Po okolicy rozszedł się dźwięk pękającego drzewa. Zamarliśmy. Słyszeliśmy trzask, a chwilę później szum opadającego drzewca. Napiąłem wszystkie mięśnie w oczekiwaniu na to, co się za chwile miało wydarzyć. Coś pacnęło o ziemię, szum ustał. Wyskoczyliśmy z namiotu. Każdy z naszej trójki na głowie miał już kask - BHP to podstawa. Włączyliśmy lampki czołowe. Nie musieliśmy długo szukać. Kilkadziesiąt centymetrów od miejsca, gdzie chwile wcześniej spoczywała moja głowa spadła potężna gałąź.

Tokai w centrum horroru

Nie był to dobry czas na dyskutowanie, bardzo szybko spakowaliśmy nasz obóz i wskoczyliśmy na motocykle. Wjechaliśmy do centrum miasta, które wyglądało jak po przejściu tajfunu. Drzewa, krzaki, gałęzie czy zwykłe donice leżały poprzewracane na tokajskich skwerkach.

Jeździliśmy po mieście w poszukiwaniu schronienia - hotele były już pozamykane, a te które były otwarte, okazały się bardzo drogie. Przemoczeni opuściliśmy miasto. Ruszyliśmy na północ, w stronę Polski. Tuż za miastem zjechaliśmy z drogi i stanęliśmy w polu - to było dobre miejsce na biwak. Piotr stwierdził, że pojedzie kawałek dalej -  w ciemnościach można było dostrzec zarys budynku. Pojechał, otworzył bramę przed budynkiem, wjechał na zarośnięte podwórze zgasił motocykl i czegoś szukał. Wrócił po dłuższej chwili z odległości widać było, że jedzie do nas i już suszy zęby. Wrócił z zaproszeniem do najlepszego hotelu w jakim kiedykolwiek mogliśmy być. Skrzętnie przystaliśmy na zaproszenie. Pojechaliśmy za nim.

Budynek okazał się zarośniętą ruiną. Wejście było zabarykadowane przez porastające krzaki, ale szybko sobie z tym poradziliśmy. Wewnątrz leżały sterty porozrzucanych dokumentów i gruzu. Przez wielką halę biegła szyna, na której kiedyś wisiały haki! Tak! Byliśmy w starej, zamkniętej pewnie od dwudziestu lat ubojni. Miejsce jak z horroru, ale chociaż nie lało się nam na głowy. W jednym z pomieszczeń rozbiliśmy obóz. Ciężko było zasnąć po takiej nocy i w miejscu, gdzie przysięgam, coś obok chodziło…

romet adventure trip 18

romet adventure trip 21

romet adventure trip 23

romet adventure trip 24

Advertisement
NAS Analytics TAG

NAS Analytics TAG
Zdjêcia
Advertisement
NAS Analytics TAG
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze
Dodaj komentarz

Publikowane komentarze s± prywatnymi opiniami u¿ytkowników portalu. ¦cigacz.pl nie ponosi odpowiedzialno¶ci za tre¶æ opinii. Je¿eli którykolwiek z komentarzy ³amie regulamin , zawiadom nas o tym przy pomocy formularza kontaktu zwrotnego . Niezgodny z regulaminem komentarz zostanie usuniêty. Uwagi przesy³ane przez ten formularz s± moderowane. Komentarze po dodaniu s± widoczne w serwisie i na forum w temacie odpowiadaj±cym tematowi komentowanego artyku³u. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia Regulaminu portalu ¦cigacz.pl lub Regulaminu Forum ¦cigacz.pl komentarz zostanie usuniêty.

motul belka podroze 420
NAS Analytics TAG
Zobacz równie¿

Polecamy

NAS Analytics TAG
.

Aktualno¶ci

NAS Analytics TAG
reklama
NAS Analytics TAG

sklep ¦cigacz

    motul belka podroze 950
    NAS Analytics TAG
    na górê